Bronson
Jak ugryźć film, w którym pierwszeństwo ma forma, a treść, wytłumiona głęboko wizualnymi fajerwerkami, pełni, co najwyżej, rolę wentylu bezpieczeństwa? Ciężko jest ugryźć taki film. A po prawdzie, to nie o gryzienie chodzi, ale o ocenę podobnych dzieł.
“Bronson” Nicolasa Windiniga Refna, reklamowany za jednym z recenzentów jako “Mechaniczna pomarańcza XXI” wieku jest bowiem wraz ze starszymi “Urodzonymi mordercami” nieodrodnym dzieckiem tych czasów. Przyciąga i angażuje widza formą, a próbuje tłumaczyć się treścią. Szczęśliwie duńskiemu reżyserowi obce było zakłamanie Olivera Stone’a, który z powodzeniem wmówił światu, że swoim filmem demistyfikuje medialną, popkulturową rzeczywistość (w istocie sam dokładał swoją cegiełkę do tego zakłamania). “Bronson” nie żywi się tak bezczelnie kontestacją, jak jego dalecy kuzyni sygnowani nazwiskiem Woody’ego Harrelsona i Juliette Lewis. Nie jest też formalnym cacuszkiem na miarę filmów Tarantino, bowiem za maskaradą głównego bohatera podąża pewna myśl. Jest zatem gdzieś po środku. Po środku kina formalnych fajerwerków, rzecz jasna – w końcu sama obecność licznych skojarzeń jest zobowiązująca.
Film opiera się na biografii jednego ze słynniejszych, angielskich więźniów – Michaela Gordona Petersona aka ‘Charlesa Bronsona’. Osobnik ten spędził w celi szmat czasu, bynajmniej nie po jednym wyroku. Peterson od wczesnych lat życia gorliwie pracował nad tym, aby w przyszłości przyznano mu status najsłynniejszego więźnia. Jego więzienna kariera bogata jest w bójki, kidnaping oraz terroryzowanie administracji, a uzupełnieniem tych osiągnięć było naganne zachowanie na wolności. Nie dziw zatem, że pobyt za kratami wydłużał się Bronsonowi w nieskończoność. Summa Summarum uzbiera się tego ponad 30 lat. Materiał na więzienną epopeję, opowieść zaangażowaną społecznie, socjologiczny obraz industrialnej Anglii, dramat egzystencjalny i psychologiczny. Nic z tych rzeczy. No, prawie nic, ale o pewnych zastrzeżeniach jeszcze wspomnę. Winding Refn stworzył filmową groteskę, a właściwie współtworzył. Drugim współtwórcą jest Tom Hardy.
Jego rola jest esencją “Bronsona”. To żadne odkrycie, tak przecież miało być. Sygnalizuje to już tytuł filmu i poświadcza struktura dzieła, sytuując Petersona w centrum wydarzeń oraz czyniąc z niego narratora i prestidigitatora twórczych wizji. Zamierzenia mogłyby jednak spełznąć na niczym, gdyby nie gra Toma Hardy’ego. Rzecz ciekawa, chociaż nie nowa, aktor kreuje postać, która sama pragnie być demiurgicznym władcą sceny. Ale Bronson wybrał sobie niepowszednią przestrzeń sceniczną – więzienie. Ponadto nie jest wybitnym aktorem, dlatego jego wyczyny przypominają maskaradę albo kabaret. Hardy’emu przyszło zatem odtworzyć łańcuch kolejnych wcieleń człowieka nie tyle utalentowanego, co niestabilnego psychicznie (to nie musi się oczywiście wykluczać, ale tutaj raczej nie idzie w parze). I zrobił to więcej niż poprawnie. Zrobił to świetnie.
W “Bronsonie”, poza warstwą czysto “ludyczną”, można, jeśli się chce, zobaczyć więcej. Kiedy robi się film o więzieniu, a na dodatek sugeruje jakieś powinowactwa z “Mechaniczną pomarańczą”, to wiadomo, że może mieć on wydźwięk antysystemowy. W takim ujęciu celem tej całej maskarady jest skompromitowanie władzy i instytucji. Głupota siłą rzeczy demontuje sztywność reguł. Po pierwsze więc Bronson ośmiesza system, po drugie ucieka przed formalnym rygorem w kolejne wcielenia i absurdalne pomysły. A więc jeszcze jedna pieśń o wolności jednostki. Być może kiedyś doczekamy się filmu o więzieniu, który nie eksploatowałby wątków emancypacyjnych, a przedstawił to z perspektywy władzy, dzieło Windinga Refna takim filmem jednak nie jest. Inna sprawa, że Tom Hardy w roli Petersona jest tak ekspansywny i wszędobylski, że przeciwnika prawie nie zauważamy. Gdzieś tam przewijają się nadęci panowie z pałkami i ćmiący papierosa naczelnik więzienia, ale prędko o nich zapominamy. To teatr jednego aktora, dlatego film zdaje się nie żerować aż tak mocno na młodzieńczych zapędach do kontestacji, tej prostej kontestacji, która szuka wrogów w różnych przejawach życia instytucjonalnego. Jest Michael Peterson aka “Charles Bronson” i nic ponadto.
To jednak, wraz ze świetną grą Hardy’ego, wystarcza, aby zauważyć coś jeszcze, coś, co tej groteskowej “karierze” Petersona nadaje akcentów dramatycznych. I to jest ta płaszczyzna, w której groteska spotyka się z tragizmem postaci. Mimo wszystko. Nie chodzi zatem o walkę z kimś, ale o chaotyczną walkę o siebie. W kolejnych wcieleniach i deformowaniu otaczającej go rzeczywistości, Bronson nie pokazuje siły, ale własną niemoc. Będąc iluzjonistą nie udaje mu się spostrzec, że z jednej formy ucieka tylko w inną, w żadnej z nich nie odnajdując siebie. Dynamiczna kawalkada kolejnych wcieleń jest w istocie szamotaniną z samym sobą i być może nieuświadomioną nawet próbą nadania temu życiu jakiegoś sensu. Czy głównemu bohaterowi udaje się to ostatnie? Czy w ten proces przepoczwarzania się wlał w którymkolwiek momencie treść? To prawda, że człowiek prawie do końca pozostaje nieskończonym dziełem i cały czas ewoluuje, sęk w tym, że Charlie Bronson zagrany przez Toma Hardy’ego, za każdym razem zaczynał nowe dzieło. Po zakończeniu filmu nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że po tych kilkudziesięciu latach ten szalony prestidigitator pozostał w punkcie wyjścia.
Jak widać, da się z “Bronsona” wycisnąć esencję. Faktem jest też, że Winding Refn nie jest kolejnym typowym postmodernistycznym sztukmistrzem. Udowodniał to każdym kolejnym filmem. Zarówno solidną dealerową trylogią, jak i ocierającym się o rozważania metafizyczne poetyckim “Valhalla Rising”, kończąc na pięknym, lirycznie usposobionym “Drive”. “Bronson”, jak każde z wymienionych dzieł, stanowi osobny koncept w filmografii duńskiego twórcy. I z wszystkich tych filmów najmocniej flirtuje, nie tyle z popkulturą, co po prostu z postmodernistycznym eklektyzmem i nieokiełznaną dowolnością w doborze środków. To rodzi pytania i wątpliwości wyrażone na wstępie.
Cieszy to, że w filmie obecne są liczne (celowe?) pęknięcia, dzięki którym można dostrzec pustkę kolejnych kreacji Petersona. Wydaje się, że ich groteskowość na tyle często odbiega od łatwo przyswajalnej dawki komizmu i efekciarstwa, że tę iluzoryczność dostrzeżemy, a sam Bronson nas nie uwiedzie. Jednocześnie widzę w tym filmie to samo, co w wielu mu podobnych. Dynamika scen, przemoc, uatrakcyjnienie obrazu muzyką (w “Drive” była świetnie skorelowana z opowiedzianą historią) powodują, że umyka to, co jest pod powierzchnią. Boję się – będzie to mimochodem nieskromna deklaracja – że wiele osób nie dostrzega i nie dostrzeże w tym obrazie nic poza zabawną historią szalonego faceta. Jeśli reżyserowi rzeczywiście przyświeca chęć opowiedzenia czegoś i przekazania jakiejś myśli, to takim sposobem obrazowania strzela sobie w stopę. Będziemy widzieć to, co efektowne; to, co jest na powierzchni, bo siłą rzeczy nasz wzrok ściągany jest w tę stronę. I dlatego trudno jest rozliczać takie filmy, jak ten. Ostatecznie trzeba bronić dzieło przed nim samym. W jakimś stopniu – nie mówię, że w dużym – “Bronson” spłyca formalnym rozpasaniem obecną w nim wymowę. To nie pozwala mi na pełną aprobatę filmu Windinga Refna.
Jest oczywiście jeszcze jedna możliwość. Przewrotna, asekurancka u podstaw i z dającym się przewidzieć wynikiem. Ta możliwość każe założyć, że “Bronson” jest próbą dla… odbiorcy. Wszak fragmenty sceniczne pojawiają się nie od parady w tym dziele. Bronson mami nas swoimi wcieleniami i maskaradą – od nas zależy zaś, czy damy mu się uwieść, przyklaskując głupim pomysłom, czy też zobaczymy, że jego zabawa jest drogą donikąd. Finalnie cała odpowiedzialność spada zatem na odbiorcę. I chociaż nie kupuję takiego sposobu tworzenia, to jednak niejednoznaczność wpisana w to dzieło wraz z bardzo dobrą kreacją Toma Hardy’ego każą, w ostatecznym rozrachunku, ocenić film jako przynajmniej niezły. Nieszczęsnym odbiorcom pozostaje bić brawo maskaradzie głównego bohatera. Albo pokręcić z dezaprobatą głową.