BABY DRIVER. Pełna synchronizacja

Na przestrzeni trwającej przeszło dwie dekady kariery Edgar Wright dał się poznać jako reżyser, który każdy swój film kręci tak, jakby miał to być jednocześnie jego pierwszy i ostatni – poszczególne sekwencje dopracowuje w najmniejszych szczegółach, a każdą scenę konstruuje w taki sposób, by sprawiała widzowi maksimum przyjemności, zaskakując przy tym pomysłowością i oryginalnością. Wright to jednocześnie genialne dziecko popkultury – wszystkie jego filmy składają się w jakimś stopniu z kilku wcześniejszych – i chodzący wulkan kreatywności, który nie może znieść myśli, że choćby jedna scena jego filmu mogłaby być nudna i sztampowa.
Jeśli ten styl zachwycił was w przypadku Trylogii Cornetto i Scott Pilgrim kontra świat, to jest spora szansa, że Baby Driver będzie waszym nowym ulubionym filmem.
Baby Driver to bowiem Edgar Wright do kwadratu, na sterydach, z pedałem gazu wciśniętym w podłogę i do tego napędzany nitro. Każdy jego poprzedni film, od Fistful of Fingers po To już jest koniec, miał inicjały reżysera wyryte w każdej scenie, ale Baby Driver jest bardziej Wrightowski niż sam Wright. Być może dzieje się tak dlatego, że pomysł na ten film siedział w głowie reżysera od 22 lat – Wright trafił wówczas na utwór Bellbottoms zespołu The Jon Spencer Blues Explosion i poczuł, że byłby to nie tyle świetny podkład do sceny pościgu, ale raczej metronom, który nadawałby takiej samochodowej sekwencji rytm.
W fabule zostaje to uzasadnione w sposób – jak przystało na Wrighta – diabelnie pomysłowy. Tytułowy Baby (Ansel Elgort) to młody kierowca pościgowy, który w dzieciństwie stracił rodziców w wypadku samochodowym. Od tej pory cierpi na wadę słuchu objawiającą się szumami, które zagłusza muzyką puszczaną z iPoda. Dobieranie utworów do ucieczek w połączeniu z imponującym stażem w samochodowym fachu – auta kradnie bowiem od dwunastego roku życia – czyni z niego najlepszego kierowcę, jakiego znają Stany Zjednoczone. Problem w tym, że Baby zakochuje się w przypadkowo spotkanej kelnerce (Lily James) i nie za bardzo ma ochotę na dalszą współpracę z organizującym napady gangsterem o pseudonimie Doc (Kevin Spacey).
Postać Baby’ego to nie tylko motor napędowy całego filmu, ale też jedna z najbliższych reżyserowi postaci w całej jego filmografii. Chłopak obraca się w przestępczym półświatku i mieszka z głuchoniemym ojczymem, nie przywykł więc do mówienia; jeśli już musi z kimś rozmawiać, porozumiewa się za pomocą cytatów z programów oglądanych w telewizji – robi więc dokładnie to samo co Wright, który swoje filmy składa z dziesiątek filmowych inspiracji. Cały Baby Driver przefiltrowany jest zresztą przez osobowość oddychającego muzyką bohatera, dzięki czemu wygląda jak wielki, imponujący koncert, w którym każdy dźwięk ma znaczenie, a Wright, operator Bill Pope i montażyści Paul Machliss i Jonathan Amos współpracują w pocie czoła, by uzyskać możliwie najciekawszy efekt. Pod dyktando muzyki rozgrywają się tu wszak nie tylko pościgi i strzelaniny, ale nawet sceny dialogów (te ostatnie, swoją drogą, często się rymują).
Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Baby Driver nie powstawał w montażowni. Soundtrack Wright miał w głowie od lat, a choreografię pościgów i gonitw opracowano już na etapie preprodukcji, podczas zdjęć aktorzy nosili natomiast mikroskopijne słuchawki, żeby reżyser mógł puszczać im muzykę w trakcie odgrywania scen. Samochodowe wyczyny są z kolei dziełem kaskaderów, a nie grafików komputerowych, co sprawia, że w połączeniu z muzyką za każdym razem powodują przyspieszone bicie serca.
Choć Baby Driver teoretycznie jest filmem akcji z elementami thrillera i komedii, dzięki opisanym wyżej elementom ogląda się go jak pełnoprawny musical, w którym role tancerzy odgrywają rozpędzone samochody, a ulice są jedną wielką sceną. W najnowszym filmie Wrighta muzyka jest jednocześnie paliwem narracji i całej opowieści, a poszczególne sekwencje to prawdziwa maestria montażowej inżynierii. Efektem jest arcydzieło timingu, które nawet Terence’a Fletchera z Whiplash wpędziłoby w kompleksy. I podczas seansu trudno tylko opędzić się od myśli, że gdyby inni twórcy szeroko pojętego kina akcji mieli choć jedną dziesiątą energii i kreatywności Wrighta, to świat kina byłby znacznie lepszym miejscem.
korekta: Kornelia Farynowska