7 psychopatów
Od pewnego czasu modne jest określanie Martina McDonagha nowym Tarantino. Jest to jednak dosyć krzywdzące – przy całym szacunku do zaklinacza popkultury – ponieważ irlandzki twórca już wystarczająco dosadnie udowodnił oscarową krótkometrażówką Six Shooter i In Bruges (polski tytuł nie przejdzie mi przez klawiaturę), że wypracował swój własny, unikalny styl, a 7 psychopatów tylko dobitnie to potwierdza.
Film McDonagha opowiada o zaatakowanym przez niemoc twórczą irlandzkim scenarzyście filmowym, Martym Farananie. Ślęczący nad nowym projektem mężczyzna ma tylko jego tytuł – 7 psychopatów. Pogrążając się w alkoholizmie – jakiego nie powstydziliby się protagoniści z książek Stephena Kinga – Marty jest karmiony opowieściami o różnych psychopatach przez najlepszego kumpla, Billy’ego – złodzieja psów. Historie te mają mu pomóc rozwinąć rodzący się w bólach scenariusz. Życie jednak, jak to ma w naturze, przychodzi nagle z niespodziewaną pomocą i kradzież psa maniakalnego kryminalisty wywołuje lawinę zdarzeń, które zdefiniują linię fabularną i postacie fikcyjnego dzieła Faranana – z lepszym i gorszym skutkiem dla bohaterów świata przedstawionego.
Prosta w założeniach fabuła zamienia się dosyć szybko w błyskotliwy eksperyment reżysera. Historia powstawania scenariusza filmu przenika się z samym obrazem, który oglądamy. McDonagh w świetny sposób wykorzystuje specyfikę opowieści szkatułkowej, ukazując nam filmy w filmie i prowadząc narrację w dwustopniowy sposób. Pierwszy poziom prezentuje historię rozgrywającą się w czasie teraźniejszym filmu i przedstawiającą zmagania bohaterów z żądnym psiej miłości Woodym Harrelsonem, a drugi pokazuje w fabularyzowanych sekwencjach kolejne pomysły i historie bohaterów, które mając pomóc Marty’emu w kreacji tytułowych psychopatów – dzięki czemu dane jest nam np. poznać losy wietnamskiego żołnierza i elokwentnej prostytutki lub wykręconą do granic możliwości opowieść, przypominającą wojaże Bonnie i Clyde’a, z królikami w tle. Wyobraźnia reżysera działa tutaj na najwyższych kreatywnych obrotach i zaskakuje kolejnymi zwrotami akcji, inteligentnym przenikaniem się wspomnianych wcześniej poziomów, łamaniem konwencjonalnych elementów różnych gatunków – cały czas jednak zachowując spójność i tempo narracji. Ponadto jest krwawo, momentami aż nazbyt przerysowanie, ale wszystko pasuje do ogólnej koncepcji i smakuje wyśmienicie.
Duża w tym zasługa również dialogów, pomysłowych i nieszarżujących filmową erudycją autora. Film zaczyna się rozmową o Johnie Dillingerze, Ojcu Chrzestnym i gałkach ocznych, ale nie wchodzi w rejony „tarantinowskie”, gdzie każda scena filmu musi odnosić się w jakiś sposób do kolejnego zakurzonego klasyka ery VHS. Bohaterowie mówią oczywiście bardziej „cool” niż normalni zjadacze chleba, ale w tekstach da się odczuć pewną emocjonalną naturalność, przez co łatwo się z nimi identyfikować – chociaż nawet w tym elemencie twórca bawi się widzem, zmuszając go kilkukrotnie do zakwestionowania wcześniejszego wkładu emocjonalnego.
To właśnie bohaterowie są najmocniejszymi punktami filmu. Casting został przeprowadzony perfekcyjnie, a prawie każdy z aktorów wykorzystuje swój czas ekranowy z kosmiczną finezją. Przepiękna jest chemia, jaka zachodzi między trójką Farrell–Rockwell–Walken. Irlandczyk idealnie wtapia się w tło – tak jak prawdziwy pisarz staje się praktycznie niewidzialnym obserwatorem, który przygląda się z niedowierzaniem temu, jaki świat stworzył, w czasie gdy wokół niego „tańczą” nieskrępowani niczym psychopaci. W całym tym chaosie to jednak on jest najmniej kreskówkową postacią – z problemem, który rozwija się jako charakter i staje się przystępnym surogatem widza – w momencie gdy reszta bohaterów to charakterystyczne pionki umiejętnie rozstawione przez scenarzystę.
Kreacje Rockwella i Walkena znajdują się natomiast na przeciwległych biegunach emocjonalnych. Pierwszy z nich to wulkan energii, który za postawą idioty ukrywa pewną zdecydowaną filozofię. Jest uosobieniem współczesnego amerykańskiego producenta filmowego, dla którego film akcji bez krwi to nie film i nawet na środku pustyni musi coś eksplodować. Natomiast Christopher Walken gra swoją legendarną kamienna twarzą, a przy tym bez popadania w parodię. Jego postać jest solidnie nakreślona i mimo tłumienia emocji, otwiera się najbardziej z całej zebranej przez McDonaugha obsady.
Wiodącą trojkę aktorską świetnie napędza wspomniany już Harrelson (potrafi w ułamku sekundy zmienić nasze nastawienie do postaci). Cieszy również cameo Toma Waitsa, przypominające o najlepszych czasach jego współpracy z Jimem Jarmuschem. Jedynie Olga Kurylenko, tak mocno eksponowana na plakacie, pojawia się jedynie na kilka minut – co jest jednak świetnie wytłumaczone rolą kobiet w dziele Faranana.
Ogółem film jest świetny – oryginalny diament współczesnego kina, zasypanego marnymi kamykami ze szkła. McDonagh zrezygnował tym razem z opowiadania historii głównie za pomocą miejsca i jego klimatu – jak w przypadku Brugii – stawiając na zagłębienie się w meandry umysłu scenarzysty i zabawy samą mechaniką opowieści filmowej. To cudownie zabawna, zaskakująca i emocjonująca przygoda, którą w kinie zobaczyć po prostu wypada. I najbardziej szczery buddy movie od czasu Kiss Kiss Bang Bang. Jeśli miałbym wrócić do tego nieszczęsnego porównywania z Quentinem Tarantino, to irlandzki reżyser po belgijskich Wściekłych psach zrobił swoje Pulp Fiction – a ja po raz pierwszy od niepamiętnych czasów popłakałem się w kinie ze śmiechu.