11 minut – Gdynia 2015
Właściwie wszystko zapowiada, że będzie to kolejny filmowy patchwork w duchu 21 gramów Iñárritu, Na skróty Altmana albo 360 Meirellesa, tylko że rozegrany w czasie rzeczywistym. Jest siedemnasta zero zero. Zazdrosny mąż szuka w hotelu pięknej żony, która umówiła się na spotkanie z reżyserem o złej sławie. Naćpany kurier ucieka przed bogatym facetem, któremu właśnie przyprawił rogi. Nastolatek planuje włam do lombardu. Sprzedawca hot-dogów opowiada anegdoty grupce zakonnic. Para dyskutuje na temat wycieczki w góry. Ratownicy medyczni próbują dostać się do zabarykadowanego mieszkania. Niedoszła samobójczyni rozstaje się z chłopakiem, a stary artysta siedzi nad Wisłą i przenosi na papier pejzaż. Tytuł obiecuje, że do siedemnastej jedenaście losy bohaterów jakoś się połączą, a doświadczenie wyniesione z seansów wyżej wymienionych filmów – że będzie w tym jakaś metafizyka.
I rzeczywiście, Skolimowski ciągle widza podpuszcza, sypiąc tropami i symbolami jak z rękawa. Do mieszkania pary wlatuje biały gołąb i rozbija się o lustro. Strużka wody płynąca po elewacji budynku cofa się, jakby ktoś nagle zaczął przewijać film do tyłu. Tuż nad dachami wieżowców przelatuje jakiś samolot, odwracając uwagę wszystkich bohaterów po kolei. Na niebie pojawia się znikąd czarna plama. Mężczyzna rzuca się z mostu do rzeki, ale po chwili okazuje się, że to tylko kaskader. Stojący w lombardzie telewizor sam się włącza, by wyświetlić twarz mężczyzny, który przepowiada katastrofę. W jednej ze scen policjant dbający o monitoring miejski próbuje zmyć z ekranu komputera odchody muchy. Inny tłumaczy mu, że to przecież martwy piksel. Cały ten wątek nie ma niby żadnego sensu, ale martwy piksel po chwili przebija czwartą ścianę i pojawia się znienacka na ekranie.
Skolimowski filmuje to wszystko z werwą, której mogliby mu pozazdrości dwukrotnie młodsi twórcy. Operator Mikołaj Łebkowski a to przykleja kamerę do głowy bohatera, a to zostawia ją przed budynkiem, w którym rozgrywają się akurat istotne wydarzenia, a to filmuje niemal cały wątek z perspektywy wielkiego psa. Głośna muzyka w połączeniu z klaustrofobicznymi kadrami rozsadza ekran, by po chwili ustąpić miejsca ciszy. Można by pomyśleć, że połowa budżetu poszła na wszelkiej maści używki, gdyby nie dyscyplina, z jaką Skolimowski łączy wątki, buduje napięcie, dba o timing i projektuje ścieżki, na których spotkają się bohaterowie. 11 minut działa przy tym jak śniegowa kula – stacza się coraz szybciej i nabiera masy, więc po godzinie filmu liczba poszczególnych motywów i tropów jest tak wielka, że można by nią obdzielić pozostałe siedemnaście tytułów z konkursu głównego.
Kiedy Skolimowski pozwala wreszcie wszystkim bohaterom na spotkanie, okazuje się, że 11 minut to nie metafizyczna opowieść o splocie losów kilkunastu nieznajomych, z której wyłaniałaby się jakaś ponadczasowa prawda, ale jeden wielki żart, rozpisany na blisko półtorej godziny seansu. Wszelkie domniemania i pretensje rozbijają się na kawałki razem ze śniegową kulą, a misternie budowana mozaika to tak naprawdę genialny trolling starego ironisty. Owszem, taki film mógłby nakręcić Iñárritu z czasów 21 gramów i Babelu, ale tylko pod warunkiem, że byłby to Iñárritu przechrzczony na nihilizm i uzależniony od koki. Całe 11 minut ma zresztą nie tylko siłę, ale i strukturę wyjątkowo skomplikowanego i doskonale opowiedzianego kawału – zmusza słuchacza-widza do przyjęcia konkretnego założenia, umiejętnie je potwierdza, by ostatecznie zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zaskoczyć puentą. Przychodzący później śmiech jest niespodziewanie oczyszczający, bo reżyserowi udało się tego żartu nie spalić. I choć pierwszą reakcją może być niedowierzanie, szybko wypiera je miłe odczucie, że takiej petardy nie było w polskim kinie od dawna.