REBEKA. Martwica oczu
Młoda dziewczyna (Lily James) podczas pobytu w Monte Carlo poznaje Maxima de Winter (Armie Hammer), przystojnego i powszechnie znanego bogacza. Dość szybko zaczyna między nimi iskrzyć, a romans w okamgnieniu kończy się ślubem. Nowa pani de Winter przeprowadza się do Menderlay – ogromnej posiadłości męża. Na miejscu wita ją oddział służących z oschłą panią Danvers (Kristin Scott Thomas) na czele. Z czasem okazuje się, że małżeństwo de Winterów nie będzie sielanką. Pan domu nie dość, że często lunatykuje, to jest bardzo przeczulony na punkcie swojej byłej żony, tragicznie zmarłej Rebeki. Jej pokoje to skansen, a wszyscy domownicy i służba wspominają ją z najwyższą czcią.
Kiedy nowa pani de Winter próbuje dowiedzieć się czegokolwiek o swojej poprzedniczce, zaczyna robić się nerwowo. Mąż unika tematu, służba i znajomi rodziny niechętnie wspominają o tragedii. Ciekawość wpędza żonę Maxa w konflikty ze wszystkimi, choć trudno jej się dziwić – na każdym kroku porównuje się ją do zmarłej Rebeki, która w opowieściach domowników urasta do rangi bogini i kobiety pozbawionej wad. A skoro była żona była taka niesamowita, to w domyśle nowa jest gorsza, mniej doskonała i mniej godna. Takie traktowanie – nawet nieświadomie – może obniżyć poczucie własnej wartości, a to może prowadzić do jeszcze większych problemów.
Podobne wpisy
Rebeka miała dość wysoko postawioną poprzeczkę. To ekranizacja powieści Daphne du Maurier, której poprzednia adaptacja z lat 40. przyniosła Alfredowi Hitchcockowi Oscara. 80 lat później swoich sił spróbował Ben Wheatley, reżyser m. in. znakomitego High-Rise. Tym razem nóżka powinęła mu się straszliwie. Stworzył jeden z najbardziej nieangażujących filmów roku, gdzie główną rolę grają plenery Lazurowego Wybrzeża i piękne wnętrza z aktorami w rolach modeli dla ładnych kostiumów. Wszystko pozbawione życia i jakby prosto z generatora produktów filmopodobnych. Owszem, dopisali specjaliści od kostiumów, widoki są bardzo ładne, a tu i tam przejeżdża stary Bentley. Tylko że to daremne starania, bo wszystko wygląda i angażuje jak reklama mentosów. A nawet gorzej, bo tam przynajmniej przekaz jest wyraźny i nie ma czasu na nudę. Rebeka niczego nie sprzedaje, nie proponuje i nie dostarcza, chyba że zażenowanie się liczy.
Jedyne godne uwagi elementy filmu to drugoplanowe role Ann Dowd (Opowieść podręcznej) jako pani Van Hopper i Kristin Scott Thomas (Easy Virtue) jako pani Danvers. Obie wprawdzie grają poniżej swoich możliwości, ale i tak zostawiają resztę obsady w tyle. Lily James jako wiecznie zagubiona pani de Winter naprawdę sprawia wrażenie, jakby nie bardzo wiedziała, gdzie jest i co powinna robić. Ze znużeniem wypisanym na twarzy odhacza kolejne sceny, niezależnie od tego, czy to scena zabawna, dramatyczna, czy łóżkowa. James w każdej jest tak samo bezbarwna, jakby grała tę postać wbrew sobie albo w ramach przegranego zakładu. Dzięki temu idealnie pasuje do Armiego Hammera, który w roli pana de Wintera jest dokładnie tak samo… żaden. Wypada nawet gorzej, bo jego postać jest zapowiadana jak cacko z dziurką, więc oczekiwania widzów są wywindowane już na starcie. Tymczasem Hammer nie jest ani uwodzicielski, ani groźny, ani tajemniczy. On po prostu jest i od czasu do czasu ładnie wygląda, ale to akurat zasługa kostiumów. Na wybiegu taki układ może by się sprawdził, ale film to nie pokaz mody.
Film zawodzi na całej linii. To beznamiętny romans i niestraszna historia o duchach, do tego obsadzona aktorami sprowadzonymi do ról manekinów w ładnych strojach. Nie ma się w kogo zapatrzeć, kim zainteresować ani w kogo wczuć. Jedyne, co pojawia się w głowie po seansie, to poczucie, że zostało się oszukanym. Rebeka, na podobieństwo harlekinów, kusi ładnymi obrazkami i zapowiada emocjonalne uniesienie. Jednak jedyne, co się unosi podczas seansu, to ręka przykładana do czoła w geście rozpaczy.