R-POINT. Nikt tutaj nie przeżyje
Filmy “made in South Korea” przyzwyczajają powoli do wysokiego poziomu zarówno pod względem realizacyjnym, jak i dramaturgicznym. Koreański Oldboy przebojem podbił ogólnoświatowe ekrany kin a także serca i umysły widzów, stanowiąc azjatycką odpowiedź na kino uprawiane przez Quentina T – dając jednocześnie wiele nowego od siebie. Znakomity Arahan to z kolei głos kinematografii Korei Południowej w kwestii kina kopanego, gdzie połączono niezwykłą widowiskowość scen walk z efektami specjalnymi z najwyższej półki i dynamiką realizacyjną (szybki montaż, zakręcona praca kamery). Dzięki temu powstał film mogący rywalizować z dziełami Jackie Chana i Bruce’a Lee, tuzów kina chińskiego.
Teraz nadszedł czas na atak Południowych Koreańczyków na azjatyckie kino grozy, w którym wiodące prym japońskie “pokraki” (Ringu), “lanie wody” (Dark Water) i klątwy (Ju-on: The Grudge), oraz ich sequele, prequele i amerykańskie niepotrzebne remake’i – przestają powoli i zachwycać, i straszyć. Po przyprawiającej o gęsią skórkę południowokoreańskiej Akacji z roku 2003 przyszła kolej na R-Point, film łączący w sobie klimatyczną grozę (gdzie straszy bardziej to, czego nie widać), oraz horror i kino wojenne z kategorii “Wietnam”. Reżyser filmu Su-chang Kong nie stara się jednak robić kina zupełnie nowatorskiego czy otwierającego nowy rozdział w historii filmu.
Aż zanadto bowiem biją tu po głowie odwołania do Czasu apokalipsy (początek misji), Wielkiej ucieczki (piłka odbijana przez dowódcę w sposób identyczny, jak czynił to Steve McQueen), czy wreszcie zabiegi formalne używane w horrorze od lat, jak efekt nagłego zaskoczenia, wzmacniany przeraźliwie głośnym uderzeniem tła muzycznego. Wprawne oko zauważy też zapożyczenie (być może nieświadome) z filmu Dyktator Charliego Chaplina, gdy jeden z bohaterów przyłącza się do… plutonu “żołnierzy duchów”, biorąc ich za swoich (na marginesie mówiąc, jest to najznakomitsza i najbardziej niesamowita scena w całym filmie). Jest też w R-point sporo krwi, wrzasków i sugestywnej muzyki wciąż przypominającej, że bohaterowie prędzej czy później zginą. Nie zabrakło też tak znanego z kina wojennego motywu, gdy jeden z żołnierzy pokazuje drugiemu zdjęcie żony i dziecka. Co go niechybnie czeka, chyba każdy w miarę zorientowany widz już wie. Su-chang Kong już na samym początku wyciąga wszystkie asy z rękawa, albowiem od pierwszych sekund filmu wiemy, że z rejonu zwanego R-Point nadchodzą radiowe nawoływania o pomoc. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że o pomoc proszą żołnierze, którzy ponieśli śmierć wiele tygodni wcześniej, a ich nieśmiertelniki zabrane przez dowódcę (który jako jedyny przeżył) zostały przywiezione z Wietnamu do macierzystej jednostki. Sami bohaterowie także szybko zaczynają głośno mówić o “nawiedzeniu” R-Point, a film upodabnia się do rozwiązań dramaturgicznych znanych z Innych czy Szóstego zmysłu. Mimo jednak tego, że reżyser nie pozostawia dla widzów żadnych większych niespodzianek na sam koniec, film znakomicie trzyma w napięciu, wciąga i nie puszcza, choć (niestety) kilka dłużyzn pojawia się w tym, trwającym 106 minut, obrazie. Dla wielbicieli ekranowej rozwałki i dla kontrastu z atmosferą “strasznego nic się nie dziania” umieszczono w R-point dwie niezwykle dynamiczne sekwencje “strzelane”. Na szczególną uwagę zasługuje nakręcona z nerwem strzelanina pod koniec filmu, gdy kamera wykonuje płynną “jazdę” wokół rozszarpywanej przez karabinowe kule postaci. Powyższe opisy na pierwszy rzut oka zdradzają wiele na temat fabuły i konstrukcji R-point, jednak (paradoksalnie) film, korzystając z utartych schematów i rozwiązań dramaturgicznych, na tyle im się wymyka, że seans po takim jak powyższe wprowadzeniu może być doświadczeniem jeszcze ciekawszym, gdyż wiedząc, czego się spodziewać… i tak zostaniecie całym filmem zaskoczeni.
Mało jest kina azjatyckiego na ekranach naszych kin. W momencie, gdy R-Point zostanie wprowadzony na polskie ekrany, i tak większość widzów wybierze zapewne prosty, łatwy i przyjemny seans Sahary z “nowym Indianą Jonesem – Dirkiem Pittem”, niżeli spróbuje azjatyckiej kuchni filmowej, wymagającej nieco innego, bardziej wyrobionego smaku. Przypomnieć należy w tym miejscu, że kino azjatyckie to niemal za każdym razem nietuzinkowe doświadczenie, a przebudzona kinematografia Korei Południowej co i rusz produkuje filmy niezwykłe, które można oglądać praktycznie w ciemno, nie obawiając się o poziom dzieła filmowego, świeże, i (o dziwo) naprawdę nie tak trudne do przyswojenia dla europejskiego widza. O ile jednak R-point nie jest kinem stricte wojennym, wykorzystując jedynie “wietnamską” otoczkę do opowiedzenia historii o duchach, tak inny film “made in South Korea” pod tytułem Brotherhood of War – superprodukcja zrobiona na modłę Szeregowca Ryana (i – wierzcie lub nie – w kilku momentach przewyższająca poziomem realizacyjnym dzieło Spielberga), epicki film trwający 140 minut, to już filmowa ekstraklasa kina wojennego! Niech więc R-point będzie kameralnym wstępem do wielkiego widowiska wojennego Brotherhood of War oraz początkiem przygody z kinem Korei Południowej – o ile ktoś z Was jeszcze się z tą niezwykłą kinematografią nie zapoznał.
Tekst z archiwum film.org.pl (30.04.2005).