search
REKLAMA
Recenzje

PRZYMIERZE. Amerykański dług [RECENZJA]

Rozwój kariery Guya Ritchiego to łamigłówka, która byłaby wyzwaniem dla samego Sherlocka Holmesa.

Janek Brzozowski

9 sierpnia 2023

REKLAMA

John Kinley (Jake Gyllenhaal) nie należy do najsympatyczniejszych osób w swojej jednostce. Szorstki, ambitny, rzeczowy, bardzo nie lubi, kiedy ktoś ma w jakiejkolwiek sprawie inne zdanie od niego. Z nowym tłumaczem Ahmedem (Dar Salim) czeka go trudna przeprawa – mężczyzna ma czelność kwestionować jego rozkazy i robić rzeczy po swojemu. I choć właściwie za każdym razem wychodzi na to, że lokalny mieszkaniec Afganistanu orientuje się w sytuacji lepiej od Amerykanina, Kinley pozostaje nieprzejednany. Nie spogląda na Ahmeda życzliwym okiem. Losy dwójki mężczyzn splatają się jednak nierozerwalnie. Podczas fatalnie skoordynowanej misji tłumacz ratuje życie swojego dowódcy. Amerykanin zaciąga tym samym u Afgańczyka metaforyczny dług. I jak to już z długami bywa – prędzej czy później bohater będzie musiał go spłacić.

Wyrazistym ruchem ręki Ritchie dzieli swój film na dwie części. Cezurę stanowi pozakadrowy powrót Kinleya do Stanów Zjednoczonych, interludium zaś – karkołomne próby zdobycia wizy dla Ahmeda oraz jego najbliższej rodziny. Właściwa akcja rozgrywa się jednak na Bliskim Wschodzie. Ritchie, z pozycji obcokrajowca, dotyka bardzo świeżej części amerykańskiej historii. Stany Zjednoczone wycofały swoje wojska z Afganistanu dopiero w 2021 roku – po trwającej 20 lat i, co tu dużo mówić, przegranej wojnie. Talibowie nie uszanowali podpisanego porozumienia i zaraz po ewakuacji wojsk amerykańskich przejęli kontrolę nad niemalże całym krajem. Najgorzej wyszli na tym Afgańczycy, którzy uwierzyli w misję pokojową żołnierzy zza oceanu – byli wyłapywani, sądzeni za zdradę i bezwzględnie mordowani. Przodowali wśród nich afgańsko-amerykańscy tłumacze: tacy jak Ahmed.

Pierwsze kilkadziesiąt minut Przymierza to rasowy dramat wojenny – z bohaterem zbiorowym w postaci amerykańskiego oddziału. Ekran zapełniają nazwiska i stopnie wojskowe. Ksywki i przysłonięte hełmami twarze. Do jednostkowych bohaterów lepiej się jednak nie przywiązywać. Przeprowadzona przez Ritchiego wolta gatunkowa sprawia, że dramat wojenny przeistacza się w film survivalowy – z Ahmedem transportującym rannego dowódcę w roli głównej. Przymierze łapie w tym momencie dość poważną zadyszkę. Ritchie upycha esencjonalne dla fabuły zdarzenie w sekwencję montażową: efektowną, ale zbyt synkretyczną. Wrażenie nierówności potęguje druga część filmu, w której Kinley powraca do Afganistanu, aby ewakuować stamtąd Ahmeda i jego rodzinę. Bohater Gyllenhaala niepostrzeżenie przeistacza się ze zwykłego żołnierza w amerykańską wersję Jamesa Bonda: maszynę do zabijania, działającą pod przykrywką na terenie wroga. Zbudowane przez pierwsze kilkadziesiąt minut wrażenie realizmu rozpływa się w gorącym, afgańskim powietrzu. Zostaje nam solidne, choć momentami efekciarskie (zgłaszam nadużycie slow motion oraz ujęć z drona) kino akcji.

Sumienie Stanów Zjednoczonych

Przymierze najlepsze jest wtedy, kiedy porzuca widowiskowe strzelaniny na rzecz relacji amerykańskiego żołnierza z afgańskim tłumaczem. Więź pomiędzy bohaterami tworzy się mimowolnie – oparta jest raczej na wzajemnym szacunku niż na sympatii. Ahmed nie ratuje Kinleya ze względu na przyjaźń. Kluczową rolę odgrywa tu raczej sumienie, zbiór wewnętrznych zasad – inny wybór nie byłby zgodny z jego kodeksem postępowania. Sumienie i zasady determinują również późniejsze zachowanie Amerykanina: bohater nie może zmrużyć oka po powrocie do Stanów Zjednoczonych. Ale nie dlatego, że przeżywa traumę po brutalnej śmierci kolegów z jednostki. Spokój Kinleya mąci niesprawiedliwość, jaka spotkała Ahmeda z powodu jego heroicznego czynu. A może również niepewność: czy w odwrotnej sytuacji zdobyłby się na podobny akt odwagi? Wybór bohatera jest więc iluzoryczny – musi zostawić rodzinę i wrócić do Afganistanu; musi spłacić zaciągnięty dług. Zrobić to, czego Stany Zjednoczone w rzeczywistości nie zrobiły, pozostawiając lokalnych współpracowników na pastwę Talibów.

Rozwój kariery Guya Ritchiego to łamigłówka, która byłaby wyzwaniem dla samego Sherlocka Holmesa. Brytyjski reżyser zaczynał od bezpretensjonalnych komedii gangsterskich, przeszedł przez fazę studyjnych blockbusterów, a dziś firmuje swoim nazwiskiem poważne kino wojenne. W międzyczasie zdążył jeszcze zrealizować takiego dziwoląga jak Rejs w nieznane, choć w tym wypadku rolę nadrzędną odgrywały raczej aspekty pozafilmowe. Ostatecznie wychodzi na to, że autor Porachunków zwyczajnie nie lubi stać w miejscu – potrzebuje eksperymentować, sprawdzać się w różnych konwencjach i warunkach produkcyjnych. Sukcesywnie odmienia kino akcji przez wszystkie możliwe przypadki, a jednak co kilka lat czuje potrzebę powrotu do korzeni – stąd w jego dorobku takie tytuły jak Dżentelmeni czy Gra fortuny. Z brytyjskimi cwaniaczkami w rolach głównych – ba, przecież nawet z króla Artura Ritchie zrobił swego czasu przywódcę londyńskiego półświatka.

Przymierze to zdecydowanie najpoważniejsza pozycja w jego dotychczasowej filmografii. Dzieło poniekąd rozliczeniowe, biorące na warsztat realny, gorący problem społeczno-polityczny – a jednocześnie bardzo mocno zanurzone w estetyce kina akcji. Dysonans odbiorczy gwarantowany. Owszem, Ritchie zrzucał już wcześniej maskę wyspiarskiego śmieszka i próbował robić filmy z kamienną twarzą – efektem był chociażby świetny Jeden gniewny człowiek. Surowe kino zemsty, pozbawione kontekstów społecznych. W Przymierzu Brytyjczyk spróbował wejść w zupełnie nowe buty: porzucone kilkanaście lat temu (jeszcze przed feralną wizytą u Putina) przez Olivera Stone’a. Okazało się, że nie do końca pasują. Trudno – może następna para będzie dobra.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA