search
REKLAMA
Nowości kinowe

PRZEŁĘCZ OCALONYCH. Głośno, dobitnie i boleśnie szczerze

Jacek Lubiński

11 listopada 2016

REKLAMA

Męczeństwo w przypadku Mela Gibsona można brać niemalże za swoisty wykładnik dorobku tego aktora, który od ponad dwudziestu lat również reżyseruje. I nie chodzi tylko o wciąż kontrowersyjną Pasję. Ani tym bardziej o „bujne” życie osobiste, które wciąż wielu osobom staje w gardle na wspomnienie kilku zaledwie słów (to zapewne sami zwolennicy Hillary Clinton…) Już w debiucie Gibsona – Człowieku bez twarzy – mieliśmy do czynienia z nietypowym torturowaniem tak widza, jak i bohatera. Tego pierwszego mogła odrzucać od ekranu chociażby znakomita, bardzo przekonująca charakteryzacja, choć twórca nie szczędził odbiorcy również swego rodzaju psychicznej traumy. W swoim najnowszym filmie – podobnie jak w przywołanej ekranizacji ukrzyżowania Jezusa Chrystusa – Mel jest o wiele mniej subtelny. Ale równie skuteczny.

hacksaw1

Hacksaw Ridge (po polsku nie tak fajna, ani nie tak trafna Przełęcz ocalonych) to zarówno tytuł filmu, jak i nazwa – a w zasadzie przydomek – miejsca o historycznej wartości. Mieszcząca się na Okinawie skarpa Maeda była ponad siedemdziesiąt lat temu punktem zapalnym niezwykle krwawej potyczki w amerykańskiej kampanii na Pacyfiku. Miejscem kluczowym dla całego konfliktu z Japończykami – narodem niezwykle walecznym, i, co gorsza, nieustępliwym. Dobitnie pokazuje to Gibson, nawet jeśli robi to w pozornie przejaskrawiony sposób, czyniąc z zastępów wroga niemal totalnie bezosobową masę, która wyłazi z każdych możliwych zakamarków, przynosząc ze sobą jedynie śmierć.

Trudno jednak uczynić z tego poważny zarzut względem filmu, który wszak przyjmuje perspektywę czysto jankeską. Zresztą nawet gdyby tak nie było, nie wychodzi daleko poza autentyczność takiego postrzegania sił zbrojnych nie tylko ówczesnego Imperium Słońca, ale też właściwie każdej armii o skośnych oczach. Nie dziwi zatem, iż u Gibsona „żółtki” stanowią mięso armatnie – momentami odrobinę może faktycznie za tępe, zbyt schematycznie ukazane – ale też w końcu twórcy bynajmniej nie chodziło tu o jakiekolwiek nawiązanie dialogu tudzież tak bardzo ostatnio popularne w świecie politycznej poprawności oddanie im sprawiedliwości lub honoru.

Podobnie zresztą reżyser traktuje amerykańskich chłopców – jak wycięte z kartonu gotowe szablony. Gdyby nie znane twarze w obsadzie (m.in. Jake Sully, Agent Smith i Jackass), które nadają swoistego blasku poszczególnym epizodom, zapewne można by mówić o zmarnowanym potencjale. Po tej „dobrej” stronie mamy więc jednego brzydkiego człowieka, jednego pięknisia, który odważnie pręży muskulaturę (i nie tylko), jednego twardziela, sierżanta, który uwielbia drzeć się na swoich ludzi, oraz Polaczka o twarzy Indiańca.

hacksaw2

Klisza na kliszy. Nieważne, że poparta niejako faktami (z całą pewnością, tak jak przy Braveheart, dramaturgicznie podkoloryzowanymi).

Nie lepiej jest i w cywilu. Tatuś to zapijaczony weteran poprzedniej wojny, którego głównym hobby jest – a jakże! – bicie własnej żony, oczywiście dobrodusznej, wszystkowiedzącej i prawej, niemalże Maryi Dziewicy. Jest brat, który też udaje się do woja (i w sumie tyle go widzimy). A i dziewczyna naszego protagonisty to oczywiście pielęgniarka o uśmiechu wypranym chyba w Vizirze, nienagannych manierach i psich oczach, jak z żurnala, rocznik 1945. Nie trzeba być znawcą dziesiątej muzy, żeby wiedzieć, że będzie to wielka miłość od pierwszego wejrzenia, do grobowej deski i wbrew wszystkim przeciwnościom losu. A tych rzecz jasna nie zabraknie, podobnie jak gwarantowany jest obowiązkowy patos, kilka sucharów i nieco rzewnych przemów ku chwale ojczyzny.

Tak, tak – niemal wszystko, ze zbudowaną na melodiach z wielkich poprzedników muzyką włącznie (Cienka czerwona linia, Królestwo niebieskie, Ostatni samuraj, a nawet Byliśmy żołnierzami znajdziemy w nutach Ruperta Gregsona-Williamsa) opiera się w filmie Gibsona na dobrze sprawdzonych, serwowanych od linijki i po bożemu elementach. Wszak kto widział jeden film wojenny, widział je wszystkie. Tylko że Hacksaw Ridge jedynie z obowiązku wpisuje się w ramy gatunku, patos, tak samo jak pewna skrótowość (montaż!) w jego wypadku były nieuniknione, a cały projekt – męczony przez hollywoodzką maszynkę produkcyjną aż czternaście lat – bynajmniej nie powstał po to, aby stanowić przestrogę przed okrucieństwami wojny i laurkę dla sił zbrojnych U, S & A (gwoli ścisłości: powiewającą na wietrze flagę z gwiazdkami przez ponad dwie godziny seansu widać bodaj tylko raz, w dodatku mimochodem).

W czym zatem tkwi siła tudzież tak zwane wartości poznawcze filmu?

hacksaw3

Abstrahując od przepięknej strony wizualnej całego przedsięwzięcia – dodajmy, iż kosztującego zabawne w dzisiejszym kinie czterdzieści pięć milionów zielonych, czego w ogóle nie da się zauważyć – oraz niezwykle wysokiego stężenia realizmu wojennych zmagań; kto wie, czy nie przebijających intensywnością i dramaturgią pamiętnego Szeregowca Ryana Stevena Spielberga, ten ruchomy obraz broni się swoją niebanalną historią i równie niecodziennym bohaterem.

Desmond Doss – dobrze i z sercem ukazany przez doskonale pasującego do tej roli Andrew Garfielda, szkoda jedynie, że bez wąsów – to zagorzały pacyfista. Nie od urodzenia, ale z wyboru, religii (jest adwentystą…), światopoglądu (…i obdżektorem), w końcu także nawarstwiających się przez lata niemiłych wydarzeń. To chodzący dysonans i znak zapytania. Człowiek, który zaciąga się do armii, gdyż chce walczyć dla dobra ojczyzny, ale odmawia nie tylko zabijania wroga, ale nawet jakiegokolwiek kontaktu z bronią palną. Idealny obiekt badań dla Freuda i znakomita inspiracja dla Szekspira. Poniekąd postać tragiczna, bo rozdarta pomiędzy poczuciem obowiązku a czystością sumienia, nieskazitelnością kręgosłupa moralnego. Po trosze bohater komiczny, zapewniający wiele rozrywki nie tylko widzom, ale i kolegom z koszar, którzy sami nie wiedzą, jaką etykietkę mu przypisać: tchórza czy idioty? Na pewno jest to przy tym osoba z krwi i kości, wiarygodna, a co najważniejsze, autentyczna.

Desmond Thomas Doss faktycznie dokonał niemożliwego na Okinawie, samodzielnie (i bez wspomnianej broni) ratując życie aż siedemdziesięciu pięciu kolegom i udzielając pomocy wielu innym żołnierzom, także wrogim. Za swoje czyny Doss otrzymał między innymi najwyższe z możliwych odznaczeń wojskowych, czyli słynny Medal Honoru, o innych wyróżnieniach nie wspominając. Gość był tak dobry/uparty/twardy (niepotrzebne skreślić), że jego dokonania Gibson musiał nawet nieco stonować (sic!), aby nie wyjść na brodatego czubka bredzącego o rzeczach z kosmosu. Acz tu i ówdzie nie do końca mu wyszło – jak na przykład w widocznej już w zwiastunach scenie z odbijaniem granatu, dość znienacka i bez sensu pojawiającej się w gotowym filmie i trochę psującej dotychczasowy efekt WOW!

hacksaw4

Oglądając tę epicką wizję szerzenia dobrych uczynków pośród zgliszcz bunkrów, nieustannych wybuchów i świszczących wokół kul, aż trudno uwierzyć, że to nie hollywoodzcy scenarzyści, a życie wymyśliło coś podobnego.

Notabene jest coś kojącego w tym, że film ukazał się tuż po Wołyniu, który zbudowany został za pomocą zbliżonych środków, lecz emocjonalnie skierowany w drugą stronę. O ironio, oba filmy cierpią zresztą na podobne przypadłości, a ich moc kryje się w sprzedawaniu współczesnemu widzowi z kronikarską wręcz manierą przerażającej rzeczywistości sprzed dekad (a już wkrótce i całego wieku!). Tak samo jak Smarzowski, tak i Gibson nie boją się epatować nadmierną, niekiedy skręcającą kiszki przemocą, by osiągnąć swój cel. Inny jest jedynie rezultat. Podczas gdy po seansie Wołynia ma się ochotę zamknąć w ciemnym pokoju z setką wódki i zestawem żyletek, tak finał Hacksaw Ridge przywraca wiarę w rodzaj ludzki. No… przynajmniej w niektóre jego jednostki. A z tym niestety wiążą się pewne słabostki ruchomego obrazu.

Można zatem zarzucić twórcy Apocalypto wiele. Że zbyt łatwo prześlizguje się po prywatnym życiu Dossa, poszczególne jego rozdziały odhaczając niejako z automatu, po łebkach. Że nie pozwala się przejąć niemalże całym drugim planem, a co za tym idzie, jego fabule brakuje gdzieniegdzie podbudowy charakterów, zależności, chemii, emocji. Że część rzeczy reżyser, względnie sam scenariusz Roberta Schenkkana i Andrew Knighta, zwyczajnie olewa (na przykład wspomnianego brata, który jest jedynie pustym naczyniem służącym do wypełnienia konkretnego zadania). W końcu także i to, iż bywa nachalny w ukazywaniu Dossa jako bliskiego Jezusowi męczennika, a końcówkę filmu czyni nadmiernie ckliwą i nadto patetyczną. Cóż jednak z tego, skoro ma to wszystko i sens, i przynosi oczekiwany skutek (czytaj: wbite w oparcie fotela palce i nerwowo powstrzymywana przed spłynięciem na policzek łza, oczywiście szczęścia).

hacksaw5

Ideologicznie to w dodatku film dość prosty i bynajmniej nie przekłamany.

Nie chodzi tu wszak o religię, wyższość armii amerykańskiej nad japońską czy pacyfistyczne moralizatorstwo typu „kochajmy się, trzymajmy za rączki i tańczmy w imię pana!”. Ba! Tu nawet nie chodzi o bitwę na Okinawie i wojnę jako taką, bo te stanowią jedynie niewygodne tło dla poczynań naszego bohatera, przeszkodę do pokonania na drodze do spełnienia. Prócz dość oczywistego, powtarzanego niczym mantra „nie oceniaj książki po okładce”, jest więc Przełęcz ocalonych traktatem o wierze, i owszem – ale we własne przekonania, siły, powołanie oraz wartości, bez których życie byłoby wszak puste. Kiczowate? Zbyt górnolotne? Nawet jeśli, to boleśnie szczere.

To wreszcie także, a raczej przede wszystkim, wiara w ludzkie możliwości, w hart ducha. Gibson ukazuje wielkie czyny w wykonaniu małych, niepozornych jednostek. Przypomina przebrzmiałych bohaterów z zamierzchłych czasów, udowadniając nie tylko to, że ich wysiłek nie poszedł na marne, ale również przekonując, że nadal jest coś warty, być może nawet więcej, niż wtedy, gdy dzień zaczynało się od wąchania napalmu o poranku. Trudno oczekiwać, by robił to po cichu, w oparciu o niuanse, niedopowiedzenia i porzucając podniosłość chwili, jakże przecież odległej, szczęśliwie nieznanej większości z nas. Czasem takie rzeczy trzeba po prostu wykrzyczeć prosto w twarz, pokazać palcem. Inaczej pozostałyby na zawsze obojętne.

korekta: Kornelia Farynowska

hacksaw-doss
Prawdziwy Desmond Doss w trakcie odznaczania Medalem Honoru
Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA