PRISCILLA. (Nie)słodka i (nie)filmowa opowieść [RECENZJA]
Warsztatowo Sofia Coppola stoi w jednej lidze z takimi tuzami jak Nolan, Scorsese czy Fincher. Szkoda tylko, że nie wybrała sobie do końca wdzięcznego tematu. Priscilla ze strony filmowej robi ogromne wrażenie – problem w tym, że jest dość nieinteresująca.
Elvis Presley i Priscilla Ann Wagner: na ten moment to już praktycznie zmitologizowana historia, pełna półprawd, kłamstw i wielu plotkarskich legend. Nic dziwnego, że Coppola postanowiła podjąć się ukazania nieco obiektywniejszej rzetelności dotyczącej ich związku, bazując na perspektywie Priscilli zaczerpniętej z tej autobiograficznej książki. I jest to film, który w jakimś stopniu jej wyszedł. Dwójka młodych aktorów: Cailee Spaeny i Jacob Elordi doskonale sprawdzają się jako para osób, których podejścia do życia i związku były tak odmienne, że ich relacja nigdy nie miała prawa się udać. Kochając i krzywdząc się nawzajem, dają nam pokaz szalenie aluzyjnego i sprecyzowanego aktorstwa, począwszy od ich coup de foudre po gradualny rozpad niedziałającego małżeństwa.
Do tego Sofia Coppola nie ucieka od prawdy: od pierwszych minut łapie nas uczucie ambiwalencji, bo przecież dowiadujemy się (a jest to informacja dotychczas nieznana dla wszystkich), że Presley poznał Priscillę, kiedy ta miała jedynie czternaście lat. W „prawdziwej” relacji zaczęli być dopiero kilka lat później, co nie zmienia faktu, że nakreśla nam to zarówno trudne (i niewinne) położenie Priscilli, jak i paternalistyczną pozycję Presleya, która w pewnym stopniu wykorzystała nieświadomą niczego bohaterkę filmu.
Horrendalne położenie Priscilli zarówno widać, jak i słychać. W pewnym momencie czuć to nawet w tym, w jaki sposób Cailee Spaeny intonuje (teoretycznie mało istotne) przywitania ze swoim „ukochanym”. W jej niewinnym „hello” słychać strach, ona jest praktycznie przerażona każdym spotkaniem ze swoim muzycznym księciem, który okazał się nie być z bajki. Do tego mamy chłodne kadrowanie nastawione na wykazywanie przestrzeni między dwójką naszych bohaterów. Nawet jeśli na samym wstępie Elvisa i Priscillę połączyło coś, co można jeszcze nazwać uczuciem, to film udowadnia nam, że oni w żaden sposób o te emocje nie zadbali. Ona jeszcze niejako próbowała i to przez kilka dobrych lat. On zamknął ją w swoim wielkim pałacowym więzieniu w Graceland, oddał się narkotykom, alkoholowi, romansom i (poniekąd) upadającej karierze.
Szkopuł leży w filmowo-tematycznej powtarzalności: znowu motyw dziewczyny w klatce, znowu Elvis i po raz kolejny (tak czy siak ważna) próba odwrócenia monety i opowiedzenia tej samej historii, ale odciętej od zero-jedynkowej narracji. Szczytne i zacne przedsięwzięcie, ale to w ogóle nie jest (i chyba nigdy nie będzie?) filmowa opowieść, niezależnie od tego, przez kogo i w jaki sposób zostanie opowiedziana. Nawet jeśli rozumiemy wspomniane wyżej zawirowania w życiu Priscilli, to choć przytłaczają one swoim wręcz surrealizmem (naprawdę trudno sobie wyobrazić, jak naprawdę wyglądał jej związek z Elvisem), to ich powtarzalność i monotonia (efekt świadomie zastosowany) w pewnym momencie przestają widza absorbować. Wkrada się tu nienazywalne poczucie, że choć obcujemy z czymś misternie przemyślanym, to i tak w końcowym rozliczeniu przestaje nas to kompletnie interesować.
Na marginesie trzeba również podkreślić, że misja Coppoli nie sprowadza się do jednostronnego traktowania Elvisa jako tzw. sexual predator. Traktuje go z nieco większym humanizmem niż współcześni naprawiacze świata, którzy bezkompromisowo decydują się na bojkotowanie jego muzyki i pamięci o nim w dzisiejszej popkulturze. Między słowami (sic!) i obrazami Coppola pokazuje nam, że agresywne zachowania Presley nie wzięły się znikąd: toksyczny ojciec, wpływ temperamentu matki, wykorzystujące go otoczenie i Pułkownik, który nawet nie pojawia się w filmie (ba, poprowadzone są z nim jedynie telefoniczne rozmowy, ale nie słyszymy jego głosu). Świat filmu obserwujemy stricte z perspektywy Priscilli – a ona od samego początku zauważa, w co strasznego się wpakowała. Nie broni jego zachowań, ale też szuka dla niego zrozumienia. Elvis Presley był spaczonym produktem zarówno swoich mizoginistycznych czasów, jak i całego, niewybaczającego show-biznesu.
Najnowszy film Coppoli oferuje wiele niuansów do wychwycenia (szczególnie tych oferowanych przez montaż), ale realizm tego filmu (połączony z lekko reporterskim sznytem) nie obroni się nawet wtedy, gdyby zmienić aktorów i reżyserkę, którzy przecież są geniuszami w swoim fachu, więc ten argument jest sam w sobie bezużyteczny. Priscilla w subtelny i wręcz halucynogenny sposób obrazuje wypaczenie, a następnie rozkład relacji Presleyów. Można cenić ten film za wiele detali wpływających na nasz odbiór tej dwójki, ale finalnie zapomnimy o nim w przeciągu następnych dwóch tygodni od czasu seansu.