PREDATOR: PREY. Polowanie, na które czekaliśmy [Recenzja]
Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę, ale to prawda: najnowszy film z serii Predator jest świetny! Moje zwątpienie w taką ewentualność nie wynika z niechęci do tego cyklu, lecz z bardzo przeciętnej jakości poprzednich filmów na temat Łowcy. Tymczasem Dan Trachtenberg, znany wcześniej m.in. z Cloverfield Lane 10, za sprawą Predator: Prey przywrócił jakość serii zapoczątkowanej w 1987 roku hitowym filmem akcji z Arnoldem Schwarzeneggerem.
[maxbutton id=”1″ ]
Podczas gdy wszystkie dotychczasowe występy Predatora na ekranie umiejscowione były we współczesności, Prey przenosi nas około 300 lat wstecz na północnoamerykańskie ziemie Komanczów. Główną bohaterką tej historii jest Naru (charyzmatyczna, półkrwi Indianka Amber Midthunder), dziewczyna zadziorna i niepokorna, której nie w głowie obowiązki typowe dla kobiet w jej plemieniu: zbieranie owoców, gotowanie i… czekanie na wracających z polowania mężczyzn. Nie, Naru sama chce polować i stanowić o sile swojego ludu – i trzeba powiedzieć, że umiejętności jej nie brakuje. Zręcznie posługuje się zarówno łukiem i strzałami, jak i toporkiem, przemierzając wraz ze swym wiernym psim kompanem pobliskie lasy w poszukiwaniu zwierzyny. Cóż jednak z tego, jeśli to brat Naru, Taabe (Dakota Beavers), jest w plemieniu uznawany za najznakomitszego myśliwego? Dla ambitnej dziewczyny okazją do pokazania swoich umiejętności i odwagi będzie przybycie na Ziemię Predatora, który na terenie Komanczów organizuje sobie krwawe łowy.
Zabójczy taniec łowców
Prey jest filmem niezwykle zręcznie zrealizowanym – znalazło się tu miejsce zarówno na ukazanie przepięknych plenerów kanadyjskiego stanu Alberta, gdzie kręcono tę produkcję, jak i na typowe dla serii o Predatorze sceny unicestwiania kolejnych ofiar przez pozaziemskiego potwora. Mimo że Łowca od zawsze wykazywał się sporą wyobraźnią w zakresie anihilacji swoich przeciwników, wydaje się, że w Prey jest szczególnie kreatywny. Sam sposób ukazania Predatora wraz z jego atawistycznie-technologicznym hełmem i siejącym śmierć osprzętem także zasługuje na słowa uznania – widać, że przyłożono się do kolejnej wizji jednego z najsłynniejszych potworów kina SF, zarówno na poziomie koncepcyjnym, jak i realizacyjnym. Wyjątkowo wygląda też relacja Predatora z główną bohaterką – to już nie bezmyślna pogoń za kolejną, choć stawiającą niespotykany opór ofiarą, ale zabójczy taniec dwojga łowców, z którego żywe wyjdzie tylko jedno z nich. Nie muszę chyba wspominać które.
Nie sądziłem, że przeniesienie kolejnej odsłony serii o Predatorze w pierwsze lata XVIII wieku może zdać egzamin – postać Łowcy kojarzyłem wyłącznie ze współczesnością, w której istniała już jakaś technologia, jakkolwiek prymitywna w zderzeniu z zasobami przybysza z kosmosu. Tymczasem Prey oferuje dzięki temu bardzo wiele świeżości – magiczną mitologię Komanczów (w tym jeden bardzo istotny fabularnie kwiat), a także wspaniałe plenery i odrobinę historii Wielkich Równin, gdzie w tamtych czasach żyło wiele plemion indiańskich zmagających się z europejskimi najeźdźcami (u Trachtenberga w roli antagonistów pojawiają się Francuzi). Prey to swego rodzaju hołd dla waleczności północnoamerykańskich rdzennych ludów i ich bogatej kultury, zaś elementem tego hołdu jest obsadzenie w głównych rolach potomków prawdziwych Indian, którzy w ten sposób z kolei mogą oddać cześć swoim przodkom.
Naprawdę żałuję, że Predator: Prey nie pojawi się w kinach. To idealny letni blockbuster, ze świetnie zrealizowaną, odpowiednio krwawą akcją, wyrazistymi bohaterami i plenerami, które pięknie prezentowałyby się na wielkim ekranie. Z drugiej jednak strony dzięki premierze na Disney+ film Dana Trachtenberga dotrze do dziesiątek milionów użytkowników na całym świecie, którzy będą mogli przekonać się, że nawet kosmiczny Łowca nie jest w stanie mierzyć się z kobiecą siłą drzemiącą w niepozornej młodej Komanczce.
Bo kto powiedział, że miejsce blockbusterów nie jest w streamingu?