search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona

Rafał Oświeciński

1 stycznia 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

MOJA MAŁA APATIA

Boli cię głowa? Rozczarowanyś życiem? Skołatane serce szuka ukojenia, a wszystkie zbawienne książki Coelho dawno przeczytane leżą w kącie? Może dopadł cię nastrój wisielczy wymagający szybkiej podmiany uczuciowych negatywów na uśmiechnięte pozytywy? Może brak ci motywacji? A może motywacji masz w bród, ale doskwiera ci pustka egzystencjalna, którą szalenie trudno wypełnić mdłą codziennością? Dręczy cię indolencja intelektualna? “Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” odpowie na wszystkie Twoje potrzeby. Niby film tylko, a ukoi, uspokoi i uleczy jak herbata ze świeżą melisą. Zdrowy, piękny, mądry, wyjątkowy. Tak cudownie ujmujący.

Boję się tego typu tworów filmowych. Boję się tego, że czasami oceniam siebie za zbyt głupiego, żeby dostrzec pewne niuanse fabularne, które stają się podstawą ochów i achów słyszalnych zewsząd. Boję się swoich oczekiwań, które – nic na to nie poradzę – spuchnęły do olbrzymich rozmiarów z powodu owych zachwytów i 13 nominacji do Oscara. Boję się twórców takich jak David Fincher, którzy igrają z materią im wcześniej nieznaną, a przynajmniej nie taką, do której nawykli jego fani.

A przecież miało być tak pięknie. Po pierwsze i najważniejsze – David Fincher. Do dorobku tego reżysera nie trzeba specjalnie nikogo przekonywać, bo – stawiam tezę – bardzo rzadko zdarzają się osoby, które mają odwagę kpić z jego osiągnięć (a jeśli są na tyle bezczelne, to odwaga z pewnością jest ściśle powiązana z brakiem rozsądku). Idąc pod prąd oczekiwaniom wpisał się doskonale w potrzeby tych widzów, którzy chcą – jakież to proste – być zaskoczeni nową formą, czyli sposobem opowiadania, i nową treścią, czyli kreatywnym podejściem do zasad gatunkowych oraz do przekazu, komunikacji na linii widz-reżyser. Z jednym wyjątkiem (tylko niezły “Panic room”) Fincher od 1992 r. zachwycał, intrygował, zaskakiwał. Ten facet to żywy klasyk amerykański, który pięcioma kultowymi (nie bójmy się tego słowa) filmami udowodnił, że jest reżyserskim mistrzem. Po drugie, nie mniej ważne, piękni mieli być aktorzy. Brad Pitt w filmach Finchera zawsze jest dobry, a przy tym kilka razy udało mu się zelektryzować widzów paroma występami (“Przekręt”, “12 małp”, “Tajne przez poufne”), którymi udowodnił, że nie jest tylko ciachem, ale i aktorem z krwi i kości. Cate Blanchett – klasa sama w sobie, jedna z najlepszych współczesnych aktorek, której wyborom nie potrafię nic zarzucić; wpatruję się w nią oniemiały, bo zawsze udowadnia swoją maestrię. Tilda Swinton – posągowa, antyhollywoodzko piękna, potrafiąca nadać wielkim dramatom delikatne rysy. I last but not least – Mahershalalhashbaz Ali, o którym nie wiem nic, ale czyż jego imię nie brzmi intrygująco?! Piękna miała być historia, bo potencjał w niej był przeogromny i to w związku z drażniącą wyobraźnię fabułą na podstawie króciutkiej nowelki Fitzgeralda, i perfekcyjną realizacją obrazowo-dźwiekową, do której zdążył przyzwyczaić autor “Obcego 3”. I najważniejsze – to miał być film przewrotny, nieprzewidywalny, odważny. Taki… fincherowski. Miałem prawo tego oczekiwać.

Miało być pięknie. Nadzieje były zdecydowanie wygórowane. Oto facet, odpowiedzialny za kilka niekwestionowanych arcydzieł, które nigdy nie rościły sobie pretensji do schlebiania masowym gustom, postanowił bezczelnie zabawić się w kino popularne tworząc melodramatyczno-fantastyczne cacko podobające się wszystkim wszędzie. Wbrew oczekiwaniom i nadziejom.

Na marginesie, czy to źle, że się odważył? Oczywiście, że nie. Nie ma nic bardziej podniecającego, jak eksploracja nowych obszarów artystycznych, tak przez reżysera, jak i fanów. Kubrick niegdyś zamachnął się na kino sf i wiadomo co mu wyszło. Soderbergh wyszedł na dłużej z offu tworząc świetne “Ocean’s 11”, a Ridley Scott i Steven Spielberg rzucają się po przeróżnych gatunkach z najczęściej znakomitym skutkiem. Bo że twórcza odwaga ma sens, to wiadomo – skoro bozia nie poskąpiła talentu, to trzeba podjąć wyzwanie; po ewentualnym sukcesie szybciej pojawia się splendor, za nim duża kasa i nowa publika. To podoba się każdemu. Kłopot w tym, że nie zawsze takie umizgi w stronę publiczności masowej się udają. “Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” to niestety ten przypadek.

Jaki jest “Benjamin Button” Finchera? Odpowiedź jest prosta: nijaki. Albo inaczej: mocno rozczarowujący. Monotonny. I nie jest to bynajmniej kwestia lekko nostalgicznego nastroju, z którego zbudowana została ta sentymentalna historia. Największy problem leży w centralnej postaci, dziecku, które przyszło na świat w ciele starca. Benjamin to jedna z najbardziej pasywnych postaci, jakie pojawiły się w kinie. To bohater, który trwa, stoi w miejscu, jak bezimienny posąg: bez charakteru wyciosany kawałek kamienia będący nośnikiem idei narzuconych, czyli nie pojawiających się samoistnie dzięki obserwacji i kontemplacji. Benjamin, niemrawo grany przez Pitta (skąd ta nominacja do Oscara?), pojawia się na świecie i… tyle. Jego postać nie ewoluuje, jego zachowanie nie jest żadną lekcją, a wydarzenia, w których uczestniczy, nie doprowadzają do żadnego katharsis. Trudno dopingować Benjamina w czynach, którym zdaje się być obojętny i które nie wpływają na niego, na świat, w którym żyje i na ludzi, z którymi ma do czynienia. Najbardziej irytujący jest fakt, że bezpłciowości Benjamina towarzyszą regularnie pojawiające się złote myśli – w rodzaju “wszystko przemija”, “życie jest krótkie”, “nigdy nie wiesz, co ci się przytrafi” – w dodatku serwowane na tle zachodzącego słońca. Słowa wypowiadane z offu nie mają żadnego uzasadnienia w rozwoju postaci Benjamina, w jego doświadczeniach, w dotychczasowym postępowaniu. Ta życiowa bierność rzutuje na wszystko, na czele z romansem, który jest zwyczajnie nieprzekonujący. Miłość Daisy i Benjamina ma nieokreślone uzasadnienie. Ni to fascynacja, ni magia uczuć, ni wulkan emocji, ni załagodzony konflikt, ni poszukiwanie szczęścia. Ta miłość po prostu jest, ale dlaczego się ona pojawiła, dlaczego między tym dwojgiem…? Nieodgadnione. Permanentna dziura interpretacyjna, która w jakiś cudowny sposób wpływa na mądrości płynące z pamiętnika Benjamina. A fe.

Wiele osób zarzuca filmowi Finchera podobieństwo do “Forresta Gumpa”. Pod względem konstrukcji fabularnej jest tu rzeczywiście sporo podobieństw, które są świetnie zaprezentowanetutaj. Jednak Forrest był zwyczajnie ciekawszą, bardziej złożoną postacią. Słynne słowa o pudełku czekoladek nie pojawiły się znikąd. Zostały wypowiedziane przez głupkowatego, naiwnego człowieka, który widział i przeżył wiele, żeby o (werble) sensie życia (tadam!) powiedzieć coś mądrego, nawet jeśli trącącego lekko banałem. Benjamin Button nie żyje – on jest nierealną postacią w świecie sztucznie wykreowanym. Co więcej, ledwie wyczuwalne historyczne tło nie wpływa na Buttona, tak jak na Forresta wydarzenia z najnowszych dziejów Stanów Zjednoczonych. Tutaj mam największy żal do twórców, którzy kompletnie zignorowali społeczny wymiar opowieści, skupiając się na bardzo nieudanych wątkach filozofujących (bo nie filozoficznych przecież). Z tego właśnie powodu niemrawość Buttona tak doskwiera. Brakuje tu konfliktu na linii bohater-społeczeństwo, brakuje woli zmiany świata i motywacji do zrozumienia go. Brakuje wreszcie refleksji nad swoją rolą w tym świecie.

No ale są przecież ładne zdjęcia. Jest oczekiwanie na zmiany fizyczne Pitta. Jest kilka pięknych scen, nawet takich wzruszających, bo ocierających się o sprawy ostateczne. “Benjamin Button” jest tak ślicznie wymuskany, zasypany metaforami (koliber, huragan, piorun, zegar), wycelowany w jak najpojemniejszy gust. Jest nawet szlachetna myśl w dłuższej, magnoliowej scenie w połowie filmu – pal go licho, że pasująca do całości jak pięść do nosa – która poraża mądrością równie skutecznie jak celne maksymy wypowiadane w cieniu zachodzącego słońca. Nie może się nie podobać. Wielu widzom – a będzie ich zdecydowanie więcej niż przy innych filmach autora “Siedem” – to wystarczy. Będą wzruszeni, pełni myśli o przemijaniu, przejęci niespełnioną miłością. Ach, co za cud!

I co za pusta wydmuszka. Fincher, wróóóć…

Ocena: 5/10

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/