search
REKLAMA
Recenzje

POZWÓL MI WEJŚĆ. Dobry i klimatyczny horror, ale…

“Pozwól mi wejść” Matta Reevesa to remake szwedzkiej produkcji.

Karol Baluta

5 września 2022

REKLAMA

Tekst z archiwum Film.org.pl

W Hollywood na oryginalność można sobie pozwolić tylko w kilku przypadkach. Najbardziej twórczą i dającą najwięcej możliwości opcją jest kino niezależne. Jeśli reżyser potrafi wykorzystać – z nawiązką – niewielki budżet, a za jego filmem kryje się ciekawa koncepcja, szanse na sukces filmu są dość duże, podobnie jak szanse na zwiększone możliwości i przychylniejsze oko producentów przy następnym projekcie. Można też wesprzeć się autorytetem kogoś bardziej znanego i z wyrobionym nazwiskiem, jak to zrobił chociażby Neil Blomkamp przy Dystrykcie 9, nad którym pieczę sprawował przecież Peter Jackson. Można też być Jamesem Cameronem albo Christopherem Nolanem – na ich projekty pieniądze wykłada się bez mrugnięcia okiem, i to nie ryzykując strat. Dla pozostałych zostaje jeszcze jedna opcja, a mianowicie… remake zagranicznego dzieła, bo przecież jeśli za granicą pojawiło się coś oryginalnego, to trzeba to powtórzyć, aby dotarło do szerokiej amerykańskiej widowni! I na tym polu można albo odnieść zaskakujący sukces (Gore Verbinski ze swoim The Ring), albo też ponieść sromotną porażkę, o czym świadczy cała seria nieudanych, taśmowo produkowanych azjatyckich horrorów po recyklingu, niweczących dobre imię tak udanych produkcji jak Opowieść o dwóch siostrach (czyli Nieproszeni goście), Kairo (Pulse) czy The Eye.

Matt Reeves jest dość ciekawym przypadkiem reżysera, który najpierw zaistniał produkcją bardzo świeżą, stworzoną pod okiem J.J. Abramsa, którego Lost był akurat u szczytu popularności. Projekt: Monster, mając za sobą nazwisko osławionego reżysera/producenta/scenarzysty, nie zadowoliło wygórowanych oczekiwań widzów, nakręcanych przez pobudzającą wyobraźnię kampanię reklamową. Jednak film Reevesa, korzystający z bardzo ciekawej i wciąż nie do końca wyeksploatowanej formy „found footage” (tj. materiału ze znalezionej gdzieś kamery, patrz: Blair Witch Project, Cannibal Holocaust), stworzył dziełko dość oryginalne. Była to bowiem pierwsza próba opowiedzenia typowego monster movie w podobnym wykonaniu. Zamiast pełnego obrazu sytuacji mamy więc osobistą tragedię młodego yuppie, który musi zaryzykować podróż w głąb osaczonego przez potwora (i potwory mniejsze) miasta, aby ocalić ukochaną (której wcześniej powiedział kilku mało przyjemnych słów). Taka wersja mitu potwora, zderzona z typowo ludzką perspektywą, najwyraźniej przypadła Reevesowi do gustu. I chociaż Cloverfield odniosło wprawdzie sukces kasowy, ale zostało przez widzów przyjęte dosyć chłodno (raczej niesłusznie), to kolejnym projektem reżysera stał się remake słynnego szwedzkiego horroru, gdzie mit wampiryczny ukazany zostaje z perspektywy nieco innej niż zwykle.

Zderzenie ludzkiej codzienności ze światem nadprzyrodzonym jest jednym z najważniejszych elementów typowego obrazu grozy, jednak twórcy z reguły boją się humanizacji i niejako „udomowiania” ikon horroru. Szwedzkie Let The Right One in stanowiło prawdziwy wyjątek, pokazując wampira jako postać bardzo przyziemną, świadomą swojej roli i wiążącego się z nią ciężaru, jednak wciąż niepozbawioną – zaskakująco ludzkiej – złożoności i niejednoznaczności. Nic więc dziwnego, że fani filmu bardzo zaniepokoili się na wiadomość, że ma powstać amerykańska wersja nietypowego dreszczowca. Obawiano się spłycenia wizji, sprowadzenie wieloznacznej historii do typowego hollywoodzkiego poziomu kina wampirycznego, które – po kolejnych odsłonach nieszczęsnego Zmierzchu – odbija się już wszystkim czkawką. Kto widział wspomniane wyżej przeróbki zagranicznych hitów, ten wie, że obawy te były uzasadnione, jednak Pozwól mi wejść okazało się na szczęście chlubnym wyjątkiem od reguły.

Niewielkie zmiany w historii

Historia wygląda praktycznie tak samo jak w oryginale: nieśmiały Owen (wcześniej: Oscar) jest dręczony przez szkolnych kolegów, nie ma żadnych przyjaciół, a wychowuje go samotna matka. Życie chłopca zmienia znajomość z Abby (wcześniej: Eli), dziewczynką, która niedawno przeniosła się na jego osiedle. Nowa sąsiadka z początku podchodzi do chłopaka z dystansem, ale z czasem zaczyna rodzić się między nimi nietypowa przyjaźń (a może też coś więcej? …albo mniej?) Tymczasem w okolicy dochodzi do serii makabrycznych morderstw. Owen dość szybko wiąże je z Abby i jej tajemniczym opiekunem, ale – wbrew rozsądkowi – nie przekreśla przy tym ich znajomości.

Znając wcześniejszą przygodę reżysera z gatunkiem monster movies, bardzo łatwo zrozumieć decyzję wytwórni o przydzieleniu mu pracy przy tym projekcie. Pozwól mi wejść idealnie wpisuje się w filmografię reżysera, ponownie dając mu możliwość bliskiego przyjrzenia się sztandarowemu potworowi kina grozy. Wbrew gatunkowym kliszom, wampir nie chowa się w upiornym zamku, nie należy do podziemnej bohemy, nie ma własnej posiadłości wśród bagien Luizjany: to słodka, niewinnie wyglądająca dziewczynka z mieszkania obok. Jej ojciec (a właściwie „ojciec”) jest jedną z tych osób, które mijamy na klatce lub w windzie każdego dnia, a nawet nie znamy ich imienia – jest małomówny, spokojny, do cna przeciętny, o zwyczajnej twarzy Richarda Jenkinsa. Co jednak najważniejsze, akcji nie obserwujemy z perspektywy wampira, lecz oczami zagubionego, samotnego chłopca, któremu daleko do typowych bohaterów kina wampirycznego. Nie ma w sobie waleczności dzieciaków z Lost Boys ani ciekawości i determinacji nastoletniego bohatera Fright Night (przy czym w obu tych filmach „dzieci nocy” przedstawione są w negatywnym świetle). Tłem akcji Pozwól mi wejść jest jedna z wielu małych miejscowości Nowego Meksyku, pozbawiona mrocznej przeszłości „Miasteczka Salem”; a sama akcja dzieje się w środku zimy, której horror wampiryczny raczej unika (poza wyjątkami w rodzaju 30 dni mroku czy Nieustraszonych pogromców wampirów). Są lata 80., w telewizji Ronald Reagan i zimna wojna, w radiu grają „Let’s Dance” Bowiego, dzieciaki marnują pieniądze na automatach z Pac-Manem. A jeden z nich zaczyna przyjaźnić się z wampirem.

Oryginał to lepszy film

W tej nietypowej dla gatunku scenerii rozgrywa się więc po części horror, po części dramat, po części typowa historia o dorastaniu. Remake szwedzkiego dreszczowca przełamuje kolejne bariery typowego amerykańskiego kina grozy, tworząc bardzo intymny portret wampira oraz jego przyjaźni ze zwyczajnym, niewinnym dzieckiem. Reevesowi należą się wielkie brawa za przeniesienie ducha oryginału na amerykański grunt; za to, że znakomicie wyczuł ducha historii, jej tempo i klimat. Jego film nie epatuje przemocą, sceny brutalne są zaskakująco subtelne (jeśli oczywiście zapomnimy o tragicznym CGI, które niekiedy rujnuje efekt), a te najmroczniejsze i najmocniejsze przeplatają się z tymi niewinnymi i codziennymi. Jest to zasługa świetnego operatora Greiga Frasera (wcześniej przede wszystkim rewelacyjne zdjęcia do Jaśniejszej od gwiazd), którego skąpane w nocnym, pomarańczowym świetle kadry są chyba największym plusem filmu. Jest jednak z amerykańskim Pozwól mi wejść jeden problem, który leży u podstaw każdego remake’u. Oto bowiem każdą z zalet wspomnianego filmu można bez większych wątpliwości przypisać wersji oryginalnej, przy czym szwedzkie Let The Right One In jest wciąż filmem lepszym. Największym problemem wersji Reevesa jest to, że trzyma się pierwotnego materiału (zarówno książkowego, jak i filmowego) zbyt kurczowo, niekiedy powtarzając najlepsze ujęcia czy sceny, o dialogach nie wspominając. Tam jednak, gdzie w końcu decyduje się na dokonanie zmian, staje się zbyt dosłowny. Tam, gdzie w oryginale królowały niedopowiedzenia i przemilczenia, Reeves podaje widzowi odpowiedzi na tacy. Po seansie ani rola małego Owena, ani zachowanie Abby, ani też moralna wymowa opowieści nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości. Gwoździem do trumny okazuje się piosenka, podśpiewywana przez Owena w trakcie i pod koniec filmu, która bezwzględnie sugeruje widzowi wydźwięk całej historii. Żadnej tajemnicy, wszystko jasne i klarowne, bo przecież widz mógłby się pogubić i zostać ze zbyt wieloma pytaniami po seansie…

Inną kwestią pozostaje dobór aktorów. Szwedka Lina Leandersoon w roli Eli była posępna, tajemnicza. Skrywała w sobie ból wielu lat ucieczki, morderstw, życia w wiecznym lęku przed bliskością. Tymczasem u Abby większego zmęczenia nie widać; owszem, Chloë Moretz zrobi czasem smutną minę, zazwyczaj jednak wydaje się być niespecjalnie przejęta powagą ciążącego na niej przekleństwa. Moretz jest zresztą moim zdaniem dość przeceniana, a tą rolą – choć tu akurat może to być wina scenariusza – pokazuje, że nie dorosła jeszcze do ról wielowymiarowych, bardziej skomplikowanych. Znacznie lepiej spisuje się tutaj Kodi Smit-McPhee, którego zagubienie, strach i nieśmiałość są wyjątkowo przekonujące i czynią z Owena postać świadomą powagi sytuacji. Szkoda tylko, że sceny ze szkolnymi oprychami – które w oryginale opierały się głównie na przemocy psychicznej – zostały tu sprowadzone do najbardziej prostackiej formy fizycznej, dając znacznie mniej okazji do aktorskiego popisu zarówno dla Smita-McPhee, jak i dla jego „oprawców”. Szkoda też Eliasa Koteasa, którego postać w wersji USA zastępuje cały – dość ciekawy zresztą – wątek, w zamian fundując mu rolę przeciętnego „dobrego gliny”. Na szczęście zostaje jeszcze Richard Jenkins w roli ojca. Jenkins był wyborem znakomitym – aż ciężko wyobrazić sobie innego aktora w tej krótkiej, acz wymagającej roli; chyba jedynej, która w pełni dorównuje kreacji znanej z oryginału.

I tak wyszedł mi, zamiast recenzji remake’u – tekst porównawczy. Wydaje mi się jednak, że to wiele mówi o samym filmie. Tak, mamy tu przypadek udanego remake’u. Tak, jest to film dobry i klimatyczny. Tak, jest dobrze zagrany i pięknie wygląda (przemilczę przedramatyzowaną muzykę Giacchino). Jednak co z tego, skoro dwa lata wcześniej powstał film lepszy, mroczniejszy, niejednoznaczny i po prostu silniejszy w wymowie. Reeves spełnił swoje zadanie – nakręcił remake „przetwarzający” główne zalety szwedzkiej produkcji i przyjrzał się w nieco inny sposób mitowi wampira pokazując, że wciąż nie jest to temat do końca wyeksploatowany. Szkoda tylko, że nie powiedział nic od siebie, że jego remake wciąż sprawia wrażenie dzieła niepełnego i pozbawionego siły, jaką miała pierwsza wersja tej opowieści. Let Me In to film dobry, Låt den rätte komma in to film znakomity. Remake Reevesa trudno nazwać niepotrzebnym, znacznie łatwiej natomiast jest nazwać go po prostu… łatwo zastępowalnym. Reżyser udowodnił jednak, że dobrze rozumie gatunek i wie, jak zręcznie rozprawiać się z kliszami, z niecierpliwością czekam zatem na jego kolejny – tym razem autorski – projekt.

REKLAMA