POZWÓL MI UPAŚĆ. Kino narkotykowe w służbie dobra
Kino o uzależnieniu narkotykowym, jeśli chce robić coś więcej niż tylko grozić paluszkiem, powinno spojrzeć na kontekst społeczny i pogrzebać w codzienności osób, które popadają w narkomanię. Islandzki dramat w reżyserii Baldvina Zophoníassona zdaje się mówić o młodych Finach rzeczy, które z naszej perspektywy nie były dotychczas poruszane przez tamtejsze kino (choć to nieprawda). To przejmujące, pełne gorzkich przemyśleń studium uzależnienia od dwóch sił, które łapią w swoje macki równie mocno – drugiego człowieka oraz środków odurzających. Niby mieliśmy już to wszystko w powieściach Breta Eastona Ellisa i serialu „Euforia”, ale tutaj dochodzi jeszcze chłód islandzko-fińskich artystycznych rąk. Jak na film o nudzie życia – ogląda się go całkiem emocjonująco.
Reżyser prowadzi fabułę w sposób na tyle uniwersalny i przejrzysty, że rozumiemy, czemu bohaterom może się w życiu nie udać, a przede wszystkim – czemu odwiedzili piekło. Magnea i Stella kradną wartościowe przedmioty mężczyznom, z którymi umawiają się przez sieć na seks. W międzyczasie szwendają się ze swoją równie znudzoną, wciąż powiększającą się paczką, uprawiają miłość oraz, rzecz jasna, biorą używki. To oczywiście eufemizm, nieoddający ilości środków, które dziewczyny wpompowują do swojego krwiobiegu. Stopniowo robi się zbyt intensywnie, aby żyć i kochać, ale zbyt głęboko, aby przestać. I właśnie z tej perspektywy obserwujemy najmroczniejsze oraz najprzyjemniejsze doświadczenia bohaterek ze swoim ciałem, bowiem dwadzieścia lat po upojnych chwilach Stella i Magnea spotykają się ponownie. Ta pierwsza jest po udanej terapii, a drugą w dalszym ciągu dusi nałóg. Uczucie wyparowało, ale pociąg do używek jest jeszcze silniejszy.
Terapeutyczny walor tkwi więc w zdrowiejącej (bo nigdy nie będzie ona w pełni zdrowa) perspektywie kogoś, kto po latach ma okazję spojrzeć na zabawę z zewnątrz. Dzięki temu również odbiorca filmu może przyjrzeć się problemowi uzależnienia z dwóch stron – nieco od wewnątrz, oczami ludzi, którzy kochają się nawzajem, a nienawidzą siebie samych, a także z lotu ptaka, gdy po młodzieńczych wybrykach pozostają już tylko blizny oraz wciąż ropiejące rany. Zophoníasson kocha swoich bohaterów, więc czyni ich niejednoznacznymi. I tak zmęczona życiem Magnea, świetnie zagrana przez Elín Sif Halldórsdóttir, jest postacią tak złożoną, że mimowolnie kibicujemy jej nawet wtedy, gdy czyni niezbyt szlachetne rzeczy. Reżyser wydaje się mówić, że problemy, które doprowadzają nas do upadku, zaczynają się od łatwych do przeoczenia symptomów. Uzależnienie bowiem nie rodzi się wraz z pierwszą dawką środka odurzającego, a o wiele wcześniej – i to spostrzeżenie zdaje się uderzać w sedno wyspiarskiego społeczeństwa. Bardzo zresztą ładnie komponuje się wizualne rozedrganie narkomana z senną, leniwą, ale też depresyjną scenerią islandzką. Co ciekawe – rzeczywistość tamtejszych klubów, zblazowana młodzież i gęsia skórka przywołują na myśl bardzo znajome, nadwiślańskie scenerie jesienno-zimowe, które świetnie pokazał choćby serial „Ślepnąć od świateł”.
Baldvin Zophoníasson poprzez kino niszowe zechciał nam opowiedzieć o początkach uzależnienia oraz okresie, gdy pozostaje ono jedynie cieniem, który zszedł ze ściany naszej młodości. Już Życie na kredycie dowiodło, że świetnie rozumie problemy islandzkich milenialsów, ale Pozwól mi upaść nie wydaje się być tak autobiograficzne jak poprzednie produkcje, a raczej mocno reportażowe. Reżyser bierze pod lupę znaną mu historię, filtruje to przez własne doświadczenia, a następnie oddaje hołd ofiarom. Takie kino narkotykowe przemawia wyłącznie w imieniu dobra oraz słuszności.