POWRÓT DO GARDEN STATE. Trzeba chcieć
Samolot, w którym leci główny bohater, za chwilę się rozbije, a on sam niechybnie zginie. Nie widać po nim strachu ani żadnej paniki, zazwyczaj towarzyszącej takiemu niecodziennemu wydarzeniu, jedynie coś na kształt zażenowania, sfrustrowania i zmęczenia tym wszystkim. Pierwsza scena, niczym w gorzkim American Beauty, zwiastuje nam tragiczny koniec bohatera. To może teraz o tym, jak to się stało i dlaczego znalazł się na pokładzie “spadającego samolotu”…
Bohaterem jest Andrew, człowiek pogrążony w letargu głębokiej depresji i znieczulony całą apteką środków zapobiegających. Nazwałbym go skrzyżowaniem Tylera Durdena z Fight Clubu, Joela Barisha z Zakochanego bez pamięci i Barry’ego z Lewego sercowego. Bohater w sam raz na swój czas, zagubiony, samotny, neurotyczny, wyobcowany, zobojętniały, roztrzepany i w głębokiej depresji. Być może dlatego film odniósł tak wielki sukces, bo daje nam bohatera codzienności, dziecko anonimowego świata i cywilizacyjnych chorób samotności i depresji. I wreszcie główny atut filmu – daje nam bohatera, któremu udaje się z tego wszystkiego wyleczyć, uciec i stać się szczęśliwym. OK, trochę to trywialne, ale film hardo się broni, przede wszystkim świetnym, absurdalnym wręcz humorem i niebanalną historią miłosną, która daje mu wymiar (mocno specyficznego) filmu romantycznego.
Andrew musi zrobić ruch, przezwyciężyć ogarniający go stupor i powrócić do świata, który kiedyś porzucił. Dowiaduje się, że zmarła mu matka, stawia się więc w Garden State, gdzie naraz robi się bardzo sentymentalnie. Odstawia też swoje lekarstwa antydepresyjne, próbuje zmierzyć się ze światem, rozpocząć życie towarzyskie, wyjaśnić to, co nie zostało dopowiedziane podczas wcześniejszego pobytu. Spotyka starych znajomych, na nowo poznaje swoje stare miejsce, wreszcie dochodzi do konfrontacji z ojcem, z którym nigdy nie mógł znaleźć kontaktu. Tak naprawdę wszystko zmienia się z chwilą wkroczenia na ekran Sam (Natalie Portman), żywiołowej, nadekspresyjnej i czarującej dziewczyny, totalnego zaprzeczenia Andrew. To przy niej poznaje prawdziwy smak życia, a ekran wprost emanuje ciepłem i beztroską.
Podobne wpisy
Świetna jest kreacja Zacha Braffa (także reżysera-debiutanta i scenarzysty filmu), którego bohater ulega stopniowej i wiarygodnej metamorfozie od beznamiętnego pieńka bez woli funkcjonowania do człowieka autentycznie szczęśliwego (może aż za bardzo, może aż za słodko i trywialnie, ale za to wydźwięk jest i nie razi tak bardzo). Życie może być cudowne, może być niesamowite, wystarczy zwykły zbieg okoliczności, zwykły ruch, wyjście z domu, otwarcie drzwi swojej depresji, rozmowa, szukanie, wola. Znamienita jest scena wyprawy na dno kanionu, niczym po tajemniczy skarb, kiedy to czujemy smak prawdziwej beztroskiej przygody. Kiedy to jeden z bohaterów mówi, że każdy powinien badać swoją otchłań nieskończoności, kiedy to bohaterowie wydają szaleńczy okrzyk nad przepaścią, “nad dachami świata”. W tej scenie daje się poznać prawdziwą istotę i wartość tego filmu, nieokiełznaną wolność i pragnienie życia wreszcie wylewające się z półmartwego, wegetującego Andrew. Także piękno i magię świata, które można zobaczyć i poczuć na każdym kroku, jeżeli tylko ktoś pomoże nam ją dostrzec, ktoś nas zaanimuje do spojrzenia w górę, zamiast w dół.
W filmie jest bardzo dużo muzyki, piosenek skutecznie wprowadzających nas w nastrój Powrotu do Garden State. Zaczyna się ironicznym, letargicznym i dekadenckim Don’t Panic Coldplay i z tą piosenką nieodzownie łączą się moje przeżycia wyniesione z seansu. We live in a beautiful world… Yeah we do… Yeah we do, dopiero później te słowa nabierają uczciwego znaczenia, wraz z przemianą Andrew stają się szczere, pozbywają się zbędnego balastu gorzkiego sarkazmu i rezygnacji, który towarzyszy nam od pierwszej sceny. W jednej z ostatnich Andrew wchodzi do samolotu, wciąż wydaje mu się, że jest za słaby, wciąż chce uciec.
Przypomina mi się pamiętna scena z Przypadku Kieślowskiego, kiedy to jedna z alternatywnych dróg życia głównego bohatera także kończy się w samolocie, a ten także się rozbija. W sumie chciałoby się, ażeby tej pierwszej sceny nie było po to, aby nie było tej ostatniej, po to, aby Andrew wreszcie mógł żyć pełnią życia, oddychać idealnym światem, który sobie zbudował, z dziewczyną, która go zbudowała. Chciałoby się, a film mówi, że jak się mocno chce, to wszystko się może zdarzyć.
Tekst z archiwum film.org.pl (22.12.2004)