Powody, przez które SILOS to boleśnie ROZCZAROWUJĄCY serial SCIENCE FICTION
Miałem wielkie nadzieje w stosunku do tego serialu. Zewsząd spływały bardzo pozytywne opinie widzów i krytyków. Silos przez jakiś czas widniał na mojej liście zaległości i z końcem roku postanowiłem do niego zasiąść. I cóż… Muszę przyznać, że już dawno nie czułem się tak wynudzony i zmęczony seansem czegoś, co stwarza mimo wszystko pozory produkcji profesjonalnej. Oto powody, dla których mimo wszystko odradzam przygody z tą produkcją platformy Apple.
Scenariusz roi się od logicznych bzdur
Zacznijmy od samego konceptu, który brzmi tak fascynująco, jak irracjonalnie. Istnieje sobie jakiś ogromny bunkier, przypominający futurystyczne więzienie, na wzór tego z Fortecy. Jest tak duży i pojemny, że stanowi dom dla tysięcy ludzi. Znajduje się w nim strefa hodowlana, uprawna, a także przemysłowa. Problem w tym, że bunkier wbudowany jest głęboko w ziemi i dobrze byłoby wiedzieć, jak funkcjonuje tam dopływ świeżego powietrza na przykład oraz jak załatwiane są inne problemy natury fizycznej (o kanalizacji nie wspomnę). Całość zasilana jest energią, którą generuje znajdujący się na samym dnie rdzeń. Czym zasilany jest sam rdzeń, tego nie wiemy. Ta i inne kwestie techniczne funkcjonują za kurtyną rzeczy niewyjaśnionych. Serial skupia się za to na kulturze owego tytułowego Silosu, bo tematem przewodnim są pobrzmiewające w nim zasady. Mieszkańcy starają się wmawiać sobie, że nie wiedzą, co tu robią i po co są w tym, a nie innym miejscu, bo tak wymyśliła jakaś mądra głowa. Przeszłość założycielska nie jest znana, próżno szukać też słowa o katastrofie czy wojnie, które wymusiły ewakuację do tego miejsca. Mnie natomiast nie mieści się w głowie, jakim cudem udało się utrzymać tak wielką tajemnicę, uzasadniającą istnienie przestrzeni do życia dla tysięcy osób, unikając przy tym buntów, paniki czy rewolucji mającej na celu WYJAŚNIENIE sytuacji. Mam uwierzyć w tak radykalną ludzką bierność?
Akcja w żaden sposób nie angażuje
Widząc tę obojętność społeczności Silosu, która w żaden sposób nie stara się wyjaśnić tajemnicy, i to, że osoby, które faktycznie chcą dociec prawdy, z miejsca traktowane są przez władze jak wariaci, sami jako widzowie stajemy się pasywni względem historii. Ten scenopisarski fundament został zbudowany na bardzo niepewnym gruncie. Nie kupuję istnienia tej nadrzędnej tajemnicy, nie wierzę w to, że dałoby się w takim wymiarze ją utrzymać, dlatego kompletnie nie angażuje mnie historia, która niby prowadzi do rozwiązania, ale nie jest w tym jednoznaczna i zdyscyplinowana. Bo od czasu do czasu bohaterka potyka się o okoliczności, które ją wyraźnie spowalniają. Historia się rozwadnia, nierzadko odchodząc od meritum. Przykładem tego są na przykład ucieczki scenarzystów w kompletnie przestrzelony i wyprany z chemii wątek miłosny. Myślę, że podstawowym problemem tej historii jest to, że jest ona w gruncie rzeczy metaforą życia w zamknięciu i follow-upem do czasów pandemii, niemającą żadnego umocowania w rzeczywistości, zawierającą sens jedynie znaczeniowy.
Nie czuć stawki, brakuje antagonisty
Może i łatwiej byłoby się odnaleźć w historii, gdybyśmy wiedzieli, jaka jest jej stawka. Dobrą zasadą scenopisarstwa jest uzmysłowienie odbiorcy, co takiego bohater może stracić na skutek podjętych działań. Na czym opiera się jego zaangażowanie. Zapalnikiem tego może być chociażby skonfrontowanie bohatera ze zjawiskiem, osobą, organizacją, które utożsamiają przeciwne względem bohatera wartości. W Silosie nie ma ciemnej strony, są za to same odcienie szarości, przez co nie bardzo wiemy, czy bohater faktycznie walczy w słusznej sprawie, czy może nastręcza tylko społeczności problemów. Jest oczywiście figura zarządcy, której intencje finalnie okazują się niecne, ale umówmy się, trudno postrzegać motywację tej postaci jako czyste zło i faktyczne zagrożenie dla dobra ogółu czy bohatera. Silos to trochę taka metafora ustroju socjalistycznego, bo wszystko działa w ramach wspólnoty, ale przez to trudniej mówić, by panował nad tym ktoś, kogo można pociągnąć do odpowiedzialności. Jakby komuna sama sobie zgotowała ten ustrój. Jest to jakiś pomysł, nie przeczę, ale w takim wydaniu, bez jakichkolwiek jaskrawości, bardzo trudno odnaleźć kierunek, za którym warto podążać.
Rebecca Ferguson jest irytująca
Brak antagonisty nie byłby jeszcze tak silnym problemem, gdyby ta historia prowadzona była postacią, za której motywacją chcielibyśmy podążać. Jeśli jednak szukamy motywacji w iluzorycznym źle i celu, którego de facto nie ma, oznacza to ni mniej, ni więcej tyle, że sama postać nie ma w sobie wystarczająco przekonujących cech, by móc ją lubić i rozumieć. Mam słabość do Rebekki Ferguson, przyznaję, przez co aktorka już na starcie miała u mnie zaliczkę, bez względu na to, co zaprezentuje. Tym bardziej trudno było mi zaakceptować, że bohaterka, którą oddała przed nasze oczy, jest tak cholernie irytująca. Zacznijmy od tego, że od samego początku źle zostały rozpisane etapy rozwoju tej postaci, bo ja kompletnie nie kupiłem tego, że przejęła ona funkcję głównego szeryfa. Nie leży jej ta rola mniej więcej tak, jak nie leży jej koszula szeryfa. Ale generalnie postać Juliett Nichols stwarza wrażenie kompletnie niezdecydowanej, jakby najlepiej czuła się ze smarem na twarzy i kilofem w ręku, bo w momencie wyjścia z dolnych, mechanicznych sfer, wszystko, co dzieje się z tą postacią, przypomina oddzielenie drzewa od korzeni. Okej, rozumiem jej emocje, ale im więcej wątpliwości w jej głowie, tym więcej w mojej i tym bardziej umacnia się uczucie irytacji i rozczarowania mało zdecydowanymi działaniami.
To kolejna produkcja spod znaku „mamy dla was tajemnicę, ale jej nie zdradzimy”
Miasteczko Wayward Pines, Lost: Zagubieni czy ostatnio Stamtąd – za dużo już tych seriali spod znaku mystery widziałem, by z otwartymi ramionami przyjmować kolejną łopatologiczną realizację tego samego schematu scenariuszowego. A przebiega on mniej więcej tak: bohater trafia, ląduje lub znajduje się w miejscu, w którym dzieją się dziwne rzeczy lub które samo w sobie jest dziwne i pełni rolę zagadki. Bohater zaczyna więc krucjatę w celu doprowadzenia do iluminacji, ułożenia puzzli na właściwych miejscach. W toku prowadzenia działań jako widzowie czujemy się trochę jak osiołki podążające za marchewką. Problem w tym, że marchewka zawieszona jest przed oczami i przymocowana do pleców osła, przez co z każdym krokiem naprzód cel się oddala. Wydaje nam się zatem, że jesteśmy blisko rozwiązania prawdy, a odcinek dziewiąty czy dziesiąty, to już ten moment, w którym z pewnością wszystko się wyjaśni. I co? I nic. Okazuje się, że zamiast wyjaśnienia tajemnicy, otrzymujemy jeszcze większą tajemnicę, a dotychczasowa droga była daremnym trudem. Głowa, zamiast przestać boleć, dopiero teraz zaczyna puchnąć od domysłów i teorii. Chyba że… ma się wyrobiony instynkt samozachowawczy. Osobiście mam już serdecznie dosyć „marchewkowych” mechanizmów w scenariuszach, z tego względu po ostatniej scenie machnąłem na ten Silos ręką.