POSKROMIENIE ZŁOŚNICY. To mogło się udać, ale się nie udało
Nowa polska produkcja zrealizowana przez polską ekipę dla Netflixa swoją premierę miała już chwilę temu, a dokładniej 13 kwietnia. Ja w tym czasie przygotowywałam się skrupulatnie do napisania tejże recenzji, gdyż nie chciałam skończyć jak redaktor Walkiewicz, który musiał zmierzyć się z reżyserką, Barbarą Białowąs, za krytykę jej dzieła, a niestety jest co krytykować. Tutaj jednak mamy trudniejszy przypadek, za scenariusz bowiem odpowiedzialny jest nie kto inny, jak Wojciech Saramonowicz. Człowiek, który na swoim koncie ma przede wszystkim scenariusze do prawie nikomu nieznanych seriali, nie licząc Komisarza Alexa. Niestety Poskromienie złośnicy należy rozpatrywać bardziej w kategorii nieśmiesznej wpadki aniżeli sensownego filmu. Nie przeczę jednak, że ten twór filmopodobny miał potencjał na bycie genialną wręcz komedią romantyczną skupioną wokół Podhala z całym inwentarzem prześmiesznych żartów na ten temat. Niestety praktycznie już od pierwszych minut otrzymujemy dziwną produkcję, który pozostawiła mnie w stanie totalnej konsternacji. Co poszło nie tak?
Brak iskry
Scenarzysta udowodnił, że przede wszystkim nie potrafi bawić ani rozbawić widza poprzez wykorzystanie inteligentnego humoru, gier słownych itd. Mówiąc najprościej, Saramonowicz, chcąc stworzyć film, idzie na skróty, gdyż ma do dyspozycji niecałe dwie godziny, a nie kilka odcinków serialu. Prosta jak druk fabuła nie byłaby wielką przeszkodą, gdyby nie fakt, iż twórcy koncentrują się nie na historii, ale dziwacznym humorze, który już w pierwszych minutach filmu mocno zarysowuje, czym bez wątpienia nie będzie; scena otwarcia jest tak oderwana od rzeczywistości, że musiałam zapauzować seans, by doszło do mnie, co się właśnie wydarzyło. A dzieje się wiele. Główna bohaterka, naukowczyni, wraca do Stanów Zjednoczonych i przyłapuje swojego partnera w laboratorium z inną kobietą. W przypływie emocji i po uprzednim ataku na niewiernego kochanka pakuje niechlujnie walizki. W międzyczasie ochrona budynku, w którym pracuje, wzywa policję, która w kajdankach wyprowadzą Kasię, naszą bohaterkę. Ta po całym zdarzeniu wypuszcza stado pszczół, które miały uratować świat – bo jeśli nie jest już ze swoim chłopakiem, to nie przydadzą jej się w pracy naukowej? Sama nie wiem.
Jeżeli wnosząc po tytule, nastawiliście się na kolejną Szekspirowską adaptację, to niestety jesteście w błędzie. Okazuje się, iż tytułowa złośnica w filmie – poza początkową sceną – wcale się nie złości, ale co gorsza brak jej temperamentu jakże charakterystycznego dla kobiet z Podhala. Polskie góry też jakieś nijakie. Niestety, ale całość autentycznie pozbawiona jest jakiegokolwiek polotu i brak jest chociażby najmniejszej iskry, która cechuje większość komedii romantycznych. A trzeba mieć na uwadze, że Zakopane także zostało przedstawione w dość wyimaginowany sposób, niemający absolutnie nic wspólnego z rzeczywistością. Przynajmniej można sobie popatrzeć na widoki, które dla odmiany nie są non stop umięśnioną klatą faceta chodzącego bez koszulki, bo tak.
Niczym odcinek serialu
Kolejnym moim zarzutem jest to, iż produkcja wcale nie wygląda jak kino, ale wysokobudżetowy odcinek serialu, co jest niejako zrozumiałe, biorąc pod uwagę, iż reżyserka specjalizuje się właśnie w serialach oraz wyreżyserowała czwartą odsłonę Kogla Mogla, która nie zbiera zbyt przychylnych recenzji ani od widzów, ani krytyków filmowych. Gdyby to faktycznie był jeden epizod, to mogłabym przymknąć oko na wszelkiego rodzaju problematyczne aspekty. To jednak rozwleczony do dwóch godzin epizod, który jest przerażająco nudny. Poza wybuchem emocji z pierwszych minut filmu raczej ich nie doświadczycie w dalszej części produkcji. Całość jawi się jako jeden wielki bajzel nastawiony na tanie telewizyjne chwyty, pozbawiony jakiejkolwiek dynamiki pomiędzy bohaterami, gdzie sztampowy na pierwszy rzut oka punkt wyjścia daje praktycznie nieskończone możliwości stworzenia czegoś naprawdę fajnego. Twórcy postanowili jednak pójść po linii najmniejszego oporu i skoncentrować się na najważniejszej rzeczy w życiu każdej kobiety, czyli posiadaniu mężczyzny.
Duży problem mam właśnie z przesłaniem (wydźwiękiem) produkcji, która nachalnie próbuje nam wmówić, że kobieta potrzebuje faceta, choćby wszystko wokół niej mówiło inaczej. I nie zrozumcie mnie źle. Posiadanie partnera czy partnerki to całkiem fajna sprawa, jednak w tym przypadku główna bohaterka definiowana jest przez to, czy jest w związku czy nie. Strasznie wkurza mnie takie dość mocno stereotypowe podejście do tematu, gdyż w kwestii bycia singlem itd. dużo zdążyło się zmienić na przestrzeni ostatnich lat. I nie twierdzę, że romans, który de facto znajduje się na pierwszym planie, jest niepotrzebny. Niepotrzebne są za to dziwne sceny z bohaterami implikujące, że coś się działo, ale tego nie wiemy do końca, bo scena zostaje ucięta, zanim cokolwiek się stanie i nikt już więcej o tym nie mówi.
Zmarnowany potencjał
Większość z nas lubi oglądać miłosne rozterki zarówno na dużym, jak i małym ekranie, ale fajnie by było, gdyby bohaterowie reprezentowali sobą coś więcej. Posiadanie jakichkolwiek cech osobowości to chyba nie jest zbyt duże wymaganie z mojej strony. Scenarzyści, a jest ich dwoje, nie próbują się nawet minimalnie wysilić w tej kwestii, a przecież mieli nieograniczone pole do popisu. Mamy więc góralkę, która poza sceną otwarcia nie jest ani trochę zadziorna i w sumie nie przypomina typowej góralki; proszę, dajcie tej pani trochę osobowości. Mamy też bohatera, w którego wciela się Mikołaj Roznerski, kreowanego na typowego lekkoducha, który nie tylko liczy na łatwy zarobek, ale i że przy okazji trochę sobie poużywa. Już na tym etapie widać gołym okiem, dlaczego ta produkcja nie miała prawa się udać. Zresztą tak naprawdę większość osób w filmie definiowana jest bądź przez bycie łatwą (kobiety), bądź przez bycie przystojniakiem, mięśniakiem (mężczyźni). Autentycznie nie ma nic pomiędzy.
Kolejna polska Netflixowa produkcja miała szansę na stanie się fajną, ciepłą komedią romantyczną, a finalnie przeistoczyła się w gniota, który jest przeraźliwie nudny i nijaki. Pomysł był dobry, wykonanie jest za to fatalne, od warstwy scenariuszowej zaczynając, na aktorstwie i reżyserii kończąc. Jednak do aktorów nie mam aż takich pretensji, bo materiał źródłowy nie dał im niczego, z czym mogliby pracować. Nie wliczając naprawdę suchych sucharów na temat zazdrości kobiet czy tego, że kobiety z Podhala potrafią rozpętać piekło. To takie typowe „ludowe” mądrości, które nijak mają się do rzeczywistości, a wypowiadane w XXI wieku są mocno żenujące. Do tego jak ktoś wrócił ze Stanów, to obowiązkowo musi mieć charakterystyczny element, jak chociażby kapelusz. Niestety finalnie otrzymujemy scenariuszowe przerysowanie bohaterów, sytuacje, które nigdy nie miałyby prawa wydarzyć się w rzeczywistości, oraz stereotypy na każdym kroku. Tego typu rzeczy jest znacznie więcej, dlatego nie mogę polecić tego filmu z czystym sumieniem.