365 DNI: TEN DZIEŃ – recenzja. Dramat w jednym akcie
Najpierw mieliśmy książkowy pierwowzór, później filmową adaptację, która zgarnęła Złotą Malinę oraz stała się globalnym fenomenem. A teraz na małych ekranach pojawiła się kontynuacja, która próbuje przebić swoją poprzedniczkę, wklejając tyle scen seksu, ile to możliwe. Jeśli oburzaliście się za brak gorących scen w 50 twarzach Greya, to w tym przypadku bądźcie spokojni. Dostaniecie o jedną scenę erotyczną za dużo, nawet jeśli o żadną z nich nie prosiliście. Jak wypada więc sequel 365 dni?
Marność nad marnościami i marność
Niestety zarówno w porównaniu z książką, jak i jako samodzielna produkcja – marnie. Mój największy zarzut dotyczy tego, iż pozornie dzieje się dużo, a tak naprawdę nie dzieje się nic. Kolejne sceny zbliżeń pomiędzy bohaterami przeplatane są naciąganą fabułą, której autentycznie brak, nawet biorąc pod uwagę standardy wyznaczone przez poprzedni film. Odniosłam wrażenie, że w trakcie pierwszych dwudziestu minut filmu otrzymałam chyba z trzy montaże żywcem wyjęte z reklamy bądź teledysku, przeplatanych niesamowicie dużą liczbą numerów muzycznych przeciętnej wartości, o których po minucie się zapomina. Do tego niezliczona liczba scen erotycznych, które wcale nie wzbudzają w widzu pożądana, a co najwyżej zażenowanie. Ale po kolei.
Mogłabym się przyczepić do pisanego na kolanie scenariusza, a to, że w jego tworzeniu maczało palce trzech scenarzystów, już na samym początku nie wróży nic dobrego. Jednak wśród nich była autorka książki, Blanka Lipińska, która doskonale zna swoich bohaterów, ich motywacje oraz niepozorne aspekty (jak ciąża Laury) popychające fabułę do przodu. Niestety druga odsłona wygląda jak żywcem wyjęta z opowieści nastolatki, która myśli, że dragi, alkohol i seks to najlepsze, co ją w życiu spotka. Tak wyglądają niestety bohaterki, z którymi – w założeniu – mamy się identyfikować. Ale Laura zamiast pokazać pazura, co chwilę strzela focha, że mąż nie zwraca na nią uwagi. On dalej jest szefem organizacji mafijnej, ktoś bowiem musi pracować na jej ubrania od Diora i Balenciagi. Jej przyjaciółka, która w pierwszej części była tzw. comic relief, tym razem jest irytująca i nic nie wnosi do fabuły. W książce więzi pomiędzy bohaterami budowane były na podstawie czynów, np. gość postrzelony w klubie organizuje porwanie żony Massimo w akcie zemsty. Tutaj mamy typowe gangsterskie porachunki, w które wplątany jest brat bliźniak głównego bohatera.
I nie mam pretensji odnośnie do wprowadzonych zmian względem książkowego oryginału, niemniej widzimy łopatologiczne podejście do całej historii, która sama w sobie jest pochwałą przemocy wobec kobiet. Nie wiedziałam, że jeszcze bardziej da się to wszystko uprościć, przez co otrzymujemy 1,5 godziny straconego czasu na historię, która stoi w miejscu, by na koniec otrzymać cliffhanger – podobnie jak w części pierwszej – o którym w kolejnej odsłonie bohaterowie wspomną może z dwa razy. A ja od gadania o seksie bardziej wolałabym posłuchać historii, jak dwie przyjaciółki przeżyły zamach w tunelu.
Sceny erotyczne do wyrzucenia
Kolejną bolączką filmu są sceny erotyczne. Mamy tu dwa problemy. Pierwszy dotyczy ich liczby. Drugi – dużo poważniejszy – wiąże się z tym, że są mało zachęcające, a momentami wręcz odpychające. Do tego dochodzi sposób ich filmowania, który stara się być na siłę artystyczny. Przez to całość wypada dość śmiesznie. Plus cały czas odnoszę wrażenie, iż osoba stojąca za kamerą kazała wszystkim aktorom iść na całość, stąd Michele Morrone prawie wysysa duszę ze swojej ekranowej partnerki w każdej scenie zbliżenia. Większość z nich epatuje tanim erotyzmem, który raczej budzi zdziwienie widza, aniżeli podnieca. Ogólnie rozumiem zamysł, że w sequelu powinno być wszystkiego dwa razy więcej, jednak nie widzę sensu w dziwacznych scenach erotycznych co pięć minut, które są umieszczane tylko po to, by pokazać półnagich bohaterów w akcji.
Nad aspektem aktorskim nie będę się pastwić, gdyż wszyscy wiemy, że z jednej strony aktorzy nie bardzo mieli co zagrać i popisać się swoimi zdolnościami, ale z drugiej strony nie jest to pierwsza liga aktorska ani tym bardziej druga. Ocenianie ich występów byłoby niczym kopanie leżącego. Wspomnę jedynie o roli [SPOILER] złego brata bliźniaka, która jest przerysowana do granic możliwości, co momentami zakrawa na parodię. To samo tyczy się mnóstwa wpadek niczym z planu ostatniego sezonu Gry o tron. Na wiele z nich przymknęłabym oko, kiedy jednak główna bohaterka dzwoni do matki i słyszymy charakterystyczne: „Abonent czasowo niedostępny”, a Laura zostawia wiadomość i wyrzuca telefon, odnoszę wrażenie, że twórcy mają widza za idiotę.
Tak zły, że aż dobry?
Niestety muszę zgodzić się z innymi recenzentami, że ta produkcja jest tak zła, że nie nadaje się nawet na guilty pleasure. Nie bawi, ale zwyczajnie nudzi. Montaż żywcem wyjęty z teledysków wcale nie sprawia, że historię ogląda się ciekawie. Sama musiałam ją zobaczyć w kawałkach, gdyż nie byłam w stanie zrobić tego za jednym zamachem. Twórcy nie wykorzystali złotej filmowej zasady „pokazuj, a nie mów”, przez co pokazują tylko wyuzdany seks, a o okrojonej fabule dowiadujemy się w kilku zdawkowych zdaniach dotyczących ekspozycji. To, co książka robiła dobrze – choć twórczyni pewnie sama o tym nie wiedziała – to pokazanie toksyczności związku głównych bohaterów, ukazanej oczami osób trzecich, takich jak Nacho. Do tego książkowa Laura [SPOILER] jest w ciąży, przez co jej relacja z Nacho wygląda początkowo na bardziej przyjacielską aniżeli romantyczną. Na kartach powieści dopiero później stają się sobie wyjątkowo bliscy. Bohaterka widzi, w jak niewłaściwym związku się znajduje, porównując to do sytuacji, które przeżywa ze swoim nowym przyjacielem. W filmie twórcy stwierdzają, że lepiej dajmy kilka ujęć pary na plaży. I pozamiatane. Wiesz, że ekranizacja książki jest naprawdę zła, gdy w swojej recenzji chwalisz bardzo słaby materiał źródłowy.
Bardzo jestem ciekawa, jak kolejna część uchwyci kolejne trudne tematy dotyczące życia bohaterów, jak chociażby wspomniana strata dziecka czy przemoc Massimo. Oczywiście nie oczekuję pogłębionej psychologii bohaterów, ale come on. Nie można ich zrównywać do poziomu niewyżytych nastolatków, gdzie każdy problem można rozwiązać siarczystym przekleństwem czy alkoholem. Muszę jednak przyznać, że bardzo podobały mi się krajobrazy filmowej Sycylii.
Nowa odsłona 365 dni to propozycja naprawdę dla zatwardziałych fanów pierwszej części i twórczości Blanki Lipińskiej. Nie był to udany seans. Oczekiwałam znacznie więcej od tej produkcji, aniżeli faktycznie była w stanie mi dać. Nie chcę się też pastwić nad nią niemiłosiernie, bo koń, jaki jest, każdy widzi, a wiem, że znajdą się osoby, które uznają sequel za dzieło wybitne. Niestety to dalej szkodliwa promocja kultury gwałtu i toksycznej męskości (także w kontekście nowej postaci), dlatego radziłabym ją omijać szerokim łukiem dla własnego spokoju ducha. Jak stwierdził jeden z recenzentów, drugim Ojcem chrzestnym to nie będzie.