PLANETA BURZ. Science fiction o zdobywaniu Wenus przez naród sowiecki
Z perspektywy lat można stwierdzić, że to zdobycze geograficzne i podbój kosmosu, a nie wojna atomowa był celem dwóch największych mocarstw czasów Zimnej Wojny. Propagandowo najbardziej się opłacał, bo kto by miał jej słuchać, gdyby Ziemię spopielono za pomocą bomb nuklearnych. Zarówno więc USA, jak i ZSRR w owych czasach – czyli latach 50. i 60. – starały się wykorzystać film w celu uwznioślania własnych osiągnięć i narodowej dumy. Czasy to były dla science fiction jeszcze dość nieprzystępne, więc wychodziły z tego zwykle kinematograficzne potworki, ale nie zawsze. Planeta burz z 1962 roku, w reżyserii Pavla Klushantseva to przykład wizualnie odważnego jak na Europę i komunizm filmu, który paradoksalnie po latach ogląda się lepiej niż wiele amerykańskich produkcji o ataku kosmitów czy przerośniętych pająkach. A z tą propagandą ukrytą w science fiction wcale nie jest aż tak źle, w sensie patosu i męczenia widza. Za oceanem stosowano równie pretensjonalne zabiegi i nadal się je wykorzystuje.
Planeta burz to historia rozgrywająca się w rzeczywistości sowieckiej, kiedy poza ZSRR nie wspomina się o reszcie świata, a jeśli już, to nie wprost. Sowieci osiągnęli ten poziom zaawansowania, że ku chwale narodu – co jest wiele razy podkreślane w filmie – zdecydowali się zbadać Wenus. Wysłali więc całą ekspedycję naukową w postaci trzech statków kosmicznych o wdzięcznych nazwach Syriusz, Vega i Kapella. Przebyły one bez mała 200 milionów kilometrów, żeby dotrzeć na orbitę Gwiazdy Porannej. Niestety jeden z nich – Kapella – zostaje zniszczony, co komplikuje plany ekspedycji. Sowieckich kosmonautów jednak taki szczegół nie jest w stanie zatrzymać. Jak zaznacza narrator, niemal jak Wielki Brat, załoga jest w doskonałym zdrowiu fizycznym i psychicznym. Jest w stanie podejmować najtrudniejsze wyzwania, chociaż nie jest wszystkowiedząca. Od typowo racjonalnych decyzji ma na pokładzie specjalnego robota o osobliwym jak na tamtejszą komunistyczną rzeczywistość imieniu – John. To sugeruje, że ów inteligentny aparat jest pochodzenia zagranicznego, a jego wygląd z kolei to jakieś dalekie puszczenie oka do Zakazanej planety i występującego w niej robota Robby’ego. Reżyser Planety burz Pavel Klushantsev dobrze znał tendencje w kinie science fiction swoich czasów. Zrealizował obraz w gruncie rzeczy podobny tematycznie do produkcji amerykańskich, a dodatkowo nawiązujący do sowieckiej historii badań Wenus, w czasach premiery filmu jeszcze wciąż nieudanych. 12 lutego 1962 roku minął bowiem rok od wysłania sondy Wenera 1, z którą kontakt urwał się 7 dni po starcie. Udało się zaś Amerykanom w 1962 za pomocą aparatu Mariner 2. Na pierwsze wejście w atmosferę Wenus Rosjanie musieli poczekać do marca 1966, kiedy to sonda Wenera 3 wleciała w atmosferę planety. Nie przekazała jednak żadnych danych. Zrobiła to dopiero Wenera 4 w 1976. Tak więc naród sowiecki mocno o Wenus fantazjował na początku lat 60., co znalazło odzwierciedlenie w filmie Planeta burz.
Fantazje te jednak były bardzo ziemskie. Badacze, którzy przylecieli na Wenus, zobaczyli planetę pierwotną, podobną do Ziemi przed milionami lat. Niebezpieczne rośliny, bagna, wielkie gady, wulkany, rozwinięty ekosystem podmorski oraz ślady tajemniczej działalności istot inteligentnych. Wszystko to, co zobaczyli, stało się pretekstem dla reżysera, żeby zadać pytanie, skąd pochodzimy, my na Ziemi, oraz jaka przed nami rysuje się przyszłość. Najlepiej, gdyby była sowiecka, ale to nie warunek konieczny. Sowieci przecież działają na Wenus w interesie całego ludzkiego gatunku. Wymowa filmu, chociaż propagandowa i uwznioślająca rolę ZSRR, jest ponadnarodowa, jeśli oczywiście nie ma dla kogoś znaczenia, kto niesie sztandar postępu. Ktoś jednak musi. Wszyscy jednocześnie nie mogą tego zrobić. Nie stygmatyzowałbym więc Planety burz jako kina na usługach jedynej słusznej ideologii, bo amerykańskie kino z tamtych czasów było podobnie nastroszone. No może nie zdarzały się aż takie momenty, gdy głos nadzorujących misję z Ziemi brzmiał jak wszechmocny Bóg, wypowiadając ideologiczne rozkazy. Trzeba jednak docenić efekty specjalne, zdjęcia, jak również nieoczywiste rozwiązanie fabuły w zakończeniu. Nie spodziewałem się, że będzie z jednej strony tak mądrze alegoryczne, a z drugiej – delikatnie mówiąc – nie do końca zgodne z linią misji sowieckiego narodu. Nie wszystko się udało. Jeden statek utracili. Nie nawiązali kontaktu, chociaż byli tak blisko. Zebrali jednak próbki, nakręcili jakieś filmy. Jeśli uda im się powrócić na Ziemię, co jest w pewnym momencie pokazane jako klasyczny, socjalistyczny wiec, wszyscy dowiedzą się, że Wenus może być potencjalnie dobrym materiałem na kolonizację. A ZSRR oczywiście ma możliwości, żeby tego dokonać, podobnie zresztą jak Amerykanie.
Tak się na koniec zastanawiam, co można było poprawić w Planecie burz? Nie grę aktorską, nie efekty specjalne, nawet nie montaż, lecz ten element produkcji filmowej, który wpływa na emocjonalny odbiór treści scen – muzykę. Naprawdę kinu fantastycznemu nie potrzeba marszów i patriotycznych przyśpiewek. Można by jeszcze na nowo zaprojektować umundurowanie astronautów, żeby aż tak nie przypominali klasy robotniczej, która podpisuje listę obecności w fabryce cegieł.