PIOTRUŚ PAN I WENDY. Nieznośny ciężar dorastania [RECENZJA]

Niektóre postacie ze świata szeroko pojętej kultury popularnej wracają na ekrany z częstotliwością większą niż powtórki Znachora na Wielkanoc. Dracula, Tarzan, Sherlock Holmes – trudno zliczyć filmowe i serialowe wcielenia tych popularnych postaci, nawet te powstałe w bieżącym stuleciu. Piotruś Pan być może nie jest tak częstym bywalcem ekranów, ale doczekał się bez mała kilkunastu produkcji na swój temat, wliczając w to oczywiście klasyczną Disnejowską animację z 1953 roku czy niedawne Piotruś. Wyprawa do Nibylandii (2015) Joe Wrighta. Tym razem za postać wiecznego chłopca zabrał się David Lowery i w ciemno można było obstawiać, że Piotruś Pan i Wendy będzie bardziej mroczną wersją historii tego bohatera. Tak jest w istocie.
David Lowery to filmowiec dość niezwykły, tworzący swoje dzieła poza głównym nurtem kina popularnego, ale umiejący dotrzeć do każdego widza. Mając na koncie tytuły tak oryginalne jak A Ghost Story (2017) czy Zielony Rycerz (2021), wydawał się bardzo interesującym kandydatem na stanowisko reżysera najnowszej adaptacji przygód Piotrusia Pana. I już od pierwszych ujęć czuć, że był to dobry wybór – Lowery nie boi się zaszaleć z kamerą i w otwierającej film scenie zabaw w pokoju Wendy (Ever Anderson), Johna (Joshua Pickering) i Michaela (Jacobi Jupe) Darlingów reżyser nadaje obrazowi niezwykle dynamicznego charakteru. I choć na pojawienie się Piotrusia Pana będziemy musieli poczekać kilka chwil, atmosfera przygody zadomawia się w filmie Lowery’ego bardzo szybko. Ale to tylko jedna strona medalu – wraz z kolejnymi przygodami bohaterów coraz mocniej wybrzmiewają motywy psychologiczne filmu. Piotruś Pan i Wendy mocniej niż którakolwiek z wcześniejszych produkcji o wiecznym chłopcu akcentuje strach przed dorosłością i obawy przed porzuceniem dziecięcej strefy komfortu. Piotruś Pan (Alexander Molony) jest tu więc awatarem współczesnych trzydziestolatków, millenialsów często niezdolnych do uniezależnienia się i wzięcia odpowiedzialności za swoje życie.
Podobne:
Piotruś Pan i Wendy to dzieło, któremu bliżej do tych bardziej mrocznych filmowych baśni, jak Seria niefortunnych zdarzeń czy Złoty kompas, niż do disnejowskiego kanonu. Nie ma tu może zbyt wielu przerażających potworów – prześladujący kapitana Hooka (Jude Law) krokodyl pojawia się tylko na chwilę, choć wygląda groźnie! – ale jest sporo mroku człowieczego, siedzącego gdzieś głęboko pod postacią żalu, goryczy i wyrzutów sumienia. Postać kapitana Hooka, będąca w piotrusiopanowskich adaptacjach najczęściej źródłem humoru i groteski, ma tu niezwykłą dramaturgię, przez co Jude Law nie musi nawet zbytnio starać się, by być najjaśniej świecącą gwiazdą filmu Lowery’ego. Piotruś Pan i Wendy znacznie bardziej niż można byłoby się spodziewać, eksploruje wątek relacji pomiędzy Hookiem i jego arcywrogiem, którzy z kolei są od siebie zależni bardziej, niż by tego chcieli. Nie jest to może nic szczególnie rewolucyjnego w porównaniu z poprzednimi filmowymi adaptacjami przygód Piotrusia, ale u Lowery’ego wątki emocjonalne wybrzmiewają wyjątkowo autentycznie.
Najbardziej szkoda, że w filmie o chłopcach kochających przygody najmniej jest właśnie… przygody. Piotruś Pan i Wendy co prawda nie jest zupełnie pozbawiony scen przygodowych, a niektóre z nich – jak choćby cała finałowa sekwencja na statku – są dynamiczne i świetnie zrealizowane, ale u Lowery’ego jest to przygoda przefiltrowana, jakby rozcieńczona, przez jego wrażliwość. W dużej mierze wynika to też z braku charyzmy odtwórcy głównej roli – z całym szacunkiem dla młodego Alexandra Molony’ego, Piotruś Pan i Wendy cierpi na tę samą przypadłość, na którą z powodu Leviego Millera cierpiał film Joe Wrighta. Adaptacja przygód Piotrusia Pana, której brakuje… Piotrusia Pana? To nie mogło się udać i mimo zauważalnych wysiłków Davida Lowery’ego, jego film nie stanie się klasykiem kina familijnego. To po prostu kolejny „live action Disneya”, do którego widzowie wracać będą znacznie rzadziej niż do animowanego pierwowzoru.