Piła mechaniczna 3D
Goszczący w kinach w zeszłym roku „Dom w głębi lasu” dobitnie pokazał, że slasher jako gatunek traktowany na poważnie jest już całkowicie martwy. John Luessenhop, reżyser „Piły mechanicznej 3D”, zdaje się doskonale o tym wiedzieć. Pierwszy akt swojego najnowszego filmu rozgrywa według wszystkich utartych slasherowych zasad – poznajemy więc kilkoro nastolatków (równie atrakcyjnych, co durnych), udających się vanem do teksańskiej mieściny, by obejrzeć dom, który jedna z bohaterek otrzymała w spadku. Na miejscu okazuje się oczywiście, że na spragnionych zabawy młodziaków czeka słynny morderca z piłą i charakterystyczną maską.
Konsekwencja, z jaką reżyser realizuje wszystkie schematy, do których przyzwyczaiły nas amerykańskie horrory z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jest wręcz podejrzana. Luessenhop każe swoim bohaterom potykać się podczas ucieczki po prostej drodze, uprawiać seks w stodole, w pośpiechu uruchamiać zepsuty samochód i podejmować śmiertelnie idiotyczne decyzje, by chwilę później jasno dać do zrozumienia, że grupa mięśniaków i ślicznotek na dobrą sprawę zupełnie go nie obchodzi. Pośpiesznie nakreślone problemy i niesnaski między bohaterami, które reżyser wprowadza niejako „dla zmyły”, szybko przestają być istotne, bo tytułowa piła mechaniczna idzie w ruch na tyle szybko, że nie mamy nawet okazji zwrócić na nie uwagi.
Gdzieś w połowie film Luesenhopa robi efektowną woltę i przestaje być klasycznym slasherem; role katów i ofiar się odwracają, na wierzch wychodzi skrywana przez lata tajemnica, a główna bohaterka, wspomniana wcześniej spadkobierczyni o imieniu Heather (co bardzo ładnie rymuje się z „leather”), musi uciekać nie tylko przed zamaskowanym oprawcą. Więcej zdradzić niestety nie mogę, bo element zaskoczenia jest największą – jeśli nie jedyną – zaletą „Piły mechanicznej 3D”.
Przewrotna i zaskakująca fabuła – najpierw wyzyskująca gatunkowe wzorce, a potem wywracająca je do góry nogami – sama w sobie jest całkiem ciekawa, ale nie chroni „Piły…” przed porażką, w rękach Luessenhopa staje się bowiem jedynie zasłoną dymną, która ma odwrócić uwagę od faktu, że to film głupi, głośny i zwyczajnie niepotrzebny. Oryginalna „Teksańska masakra piłą mechaniczną” była (i nadal jest, bo horror Hoopera ani trochę się nie zestarzał) arcydziełem gatunku i jednym z najbardziej niepokojących filmów gore, jakie kiedykolwiek nakręcono. Nie chodziło w nim o krwawą rzeźnię i bieganie za nastolatkami z piłą, a o duszny, schizofreniczny klimat (misternie budowany przez montaż, charakterystyczną, ziarnistą fakturę taśmy 16 mm i szarpiącą nerwy ścieżkę dźwiękową), a także o komentarz do tego, co działo się na początku lat siedemdziesiątych w przeżywającym kryzys amerykańskim społeczeństwie.
Twórcy „Piły mechanicznej 3D” deklarują wprawdzie, że ich film jest w prostej linii kontynuacją pierwszej „Teksańskiej…”, pomijającą istnienie sequeli, remake’u i prequela, ale nie starają się odwzorować klimatu oryginału. Ich film jest o wiele bardziej krwawy niż klasyk Hoopera – ściąganie skóry z twarzy czy odcinanie piłą członków pokazują w pełnym zbliżeniu – nie przekłada się to jednak na efekt, jaki „Piła…” wywołuje. O wiele częściej będziemy się śmiać, niż bać, a o przerażeniu nie ma w ogóle mowy. Nawet te sceny, które mają spory „horrorowy” potencjał, Loossenhop filmuje tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy robi film grozy, czy jego slapstickową parodię.
Ostatecznie wychodzi z tego wielki bałagan, który w kilku momentach może zaintrygować – choćby ironicznym zakończeniem czy celną parafrazą jakiegoś motywu z oryginału – ale nie wywołuje żadnych konkretnych emocji, bo nie jest ani pełnokrwistym horrorem, ani zgrywą, którą można by obejrzeć dla zabawy.