PĘTLA. O tym jak Vega przedawkował Vegę
W czasie gdy pandemiczna sytuacja zawiesiła przemysł filmowy, Patryk Vega jako praktycznie jedyny twórca nadal w pocie czoła pracował nad nowymi projektami. W sumie dopiero co nawiedził kina Bad Boyem, gdzie rozliczył szwindle w światku piłkarskim, oczywiście w swoim stylu, a teraz postanowił zająć się kolejnym problemem trawiącym bytowanie Polski – seksbiznesem i korupcją w służbach specjalnych.
Podstawa nowego filmu była konkretna i w rękach takiego Smarzowskiego mogła stać się ważną produkcją: jeszcze świeża afera podkarpacka, grasujący seryjny samobójca, handel ludźmi, sutenerstwo, zbieranie seksmateriałów na wysoko postawionych ludzi, ukraińska mafia, korupcja – wszystko to dopiero zabliźniające się rany, jeszcze rozdrapane, wymagające konkretnego podejścia, bo temat jest ze wszech miar poważny. I Vega zaczyna grubo – na otwarcie wlatujemy w kosmiczną czarną dziurę, otoczeni przez psychodeliczną muzykę, a pierwszą sceną zaraz po tym jest wyciągnięcie gwiezdnego dziecka z kobiety, oczywiście na zbliżeniu i ze wszystkimi szczegółami. Ale tu kończy się Kubrick i zaczyna stary dobry eksploatacyjny Vega – i tak pozostanie już do końca.
Ktoś zapyta: „a po co żeś na to znowu poszedł, typie? Wiedziałeś, co się stanie, przecież to jego 634 film w ciągu ostatnich kilku lat, w środę kolejny wyjdzie – o rybakach-zwyrolach”. I jasne, tak jest, ale ja też daję szansę temu reżyserowi – jakąś malutką, bo mam gdzieś z tyłu głowy, że na początku kariery jeden projekt mu naprawdę wyszedł. Do tego gdzieś tam głęboko w Vedze tkwi pewna miłość do kina gatunkowego i teledyskowe wyrobnictwo. Mógłby robić naprawdę ciekawe kino rozrywkowe, bo nikt inny tak nie umie się u nas ustawić finansowo pod kolejne projekty (zresztą w Pętli dostajemy tak bezczelną reklamę pewnego serwisu internetowego, że aż przyklasnąłem ze wzruszenia). Ale tu będzie już ostatni raz, bo Vega zamiast spróbować – chociażby z nudów – troszkę pozmieniać klocki, skupić się na rzeczach, które (może przypadkowo) mu wychodzą, dokręcił finalnie vegizm ponad stan ludzkiego pojmowania.
Podobne wpisy
Między wejściem w czarną dziurę a finałowym spotkaniem z sumieniem (bo oczywiście, że to wszystko jest biblijną alegorią, jakżeby inaczej) dostajemy zlepek jakichś niesprecyzowanych wyobrażeń reżysera o filmowych działaniach gangsterów. Coś tam usłyszał, coś tam dopytał, a potem i tak to przerobił na swoją modłę, gdzie przerażająco bestialskie akcje łączą się z humorem kutasiarskim (inaczej tego nazwać się nie da). Vega na przykład marzy sobie o byciu Guyem Ritchiem – tylko Brytyjczyk wie, że robi komedię i ma świadomość rozłączności pewnych skoków tematycznych, a Vega przeplata je zupełnie przypadkowo, przez co po scenie skatowania kobiety dostajemy żart o tym, że główny bohater ma niezbyt świeże klamoty, bo w 235 scenie softpornowego spółkowania się ubrudził, po tym znowu oglądamy gwałt, a chwilę później widzimy budżetową wersję Tomka Oświecińskiego, która gra agenta CBŚ biegającego z kataną w łapie. Zero tutaj treści, ciąg przyczynowo-skutkowy nie nadąża za teledyskowym montażem, rzeczy się dzieją, bo według reżysera na ekranie po prostu musi się coś dziać jak najszybciej – zresztą trzeba było ten dziesięcioodcinkowy serial przyciąć do dwóch godzin. Serio – w pewnym momencie przez dobre pół godziny cała akcja sprowadza się do kilkunastu takich samych błyskawicznych scen – jakiś typ baraszkuje z prostytutką, Antek Królikowski pokazuje typowi na komórce te wygibasy, wystraszony typ daje mu pięć kilo władzy, Antek ćpa więcej. I tak do uśpienia widza, chociaż sekwencje są klejone stroboskopem.
I na tym etapie Vega jest już po prostu… nudny. O piłce już mówił zupełnie bezbarwnie, ale dało się to jakoś oglądać, szczególnie że Królikowski coś tam szarpał aktorsko. Na jakimś poziomie doceniam, że nawet ten okropny Vega stanowi „jakiś” smak w tym naszym kinie, jest konsekwentny, potrafi sprawić, że widz chce zobaczyć finał historii. Tutaj tego zupełnie nie ma – a to karygodne z takim tematem na tacy. Wprowadza multum postaci, ale nad żadną się nie pochyla, nie ma o niej nic do powiedzenia – postać ma być, żeby świntuszyć; ma być, żeby przetrącać kulasy; ma być, żeby bohater ją wykorzystał; ale nie jest po to, żeby opowiedzieć jakąś historię. Szczególnie bolesne jest to w przypadku postaci kobiecych, w których tkwił spory potencjał dramatyczny, a stały się ostatecznie tylko pionkami. Taka Katarzyna Warnke to w ogóle jest tutaj sprowadzona do one-linerów z wplecionymi „skur@#$%#$” i „chu$%^”. Liczyłem za to znowu na Królikowskiego, ale trzeci raz granie tego samego mu nie wyszło – gdy trzeba energicznie działać, to jeszcze jakoś przyciąga do ekranu, ale kiedy wchodzi dramat, jego rola zamienia się w pokraczną parodię poważnego kina. I tylko Piotr Stramowski dostaje taką rolę, że chwilę może poszarżować – jakiś plus.
Pętla miała być pierwszym filmem w którym Vega ucieka ze swojego boksu zajechanych schematów, a ostatecznie jest jego absolutną kwintesencją. Wszystko to, co irytowało w poprzednich filmach, zostało tutaj doprowadzone do rangi boleśnie nieprzyjemnego dzieła bazarowego – pomniku skrajnej ludzkiej entropii. Produkt naprawdę odrzucający, mało filmowy, męczący, pozbawiony spójnej struktury i wyglądający jak nagła próba szybkiego zwizualizowania zasłyszanych opowieści przez pryzmat fantazmatów twórcy. To marzenie o zachodnim kinie, które zamieniło się w małosolny koszmar.