PAM I TOMMY. Pełen hipokryzji serial o sekstaśmie Pameli Anderson
Ludzie uwielbiają plotkować i na bieżąco śledzić skandale z udziałem celebrytów, ale czy kogokolwiek obchodzi medialna zawierucha sprzed ponad 25 lat z Tommym Lee i Pamelą Anderson w rolach głównych?
Twórcy kampanii marketingowej wyprodukowanego przez Hulu serialu Pam i Tommy, w Polsce możliwego do obejrzenia na platformie Disney+, krzyczeli do widzów, że nareszcie na światło dzienne wyjdzie cała prawda na temat skandalu związanego z opublikowaną sekstaśmą powyższej pary. Jasne, być może niektórych również rozgrzewa do czerwoności lektura całej prawdy na temat szczegółów bitwy pod Solferino, niemniej mam wrażenie, że nie do końca ktoś się zastanowił, po co ta produkcja ma w ogóle powstać. Żeby przypomnieć o niegdyś niezwykle popularnych gwiazdach? Żeby skrytykować ludzi pragnących wchodzić z butami w intymne życie gwiazd? Wtedy ziszczenie pierwszego pretekstu byłoby hipokryzją.
A może serial Pam i Tommy powstał po to, żeby na ich przykładzie przeprowadzić wiwisekcję skandalu jako zjawiska społecznego; dokonać refleksji na temat tabloidyzacji mediów, nieposkromionego medium internetu, żywienia się tragediami celebrytów, a także zaszczucia i uprzedmiotowienia kobiety, która po prostu chciała być aktorką.
Nie ma co ukrywać, produkcja jest przede wszystkim o losach Pameli Anderson. To jej scenarzyści poświęcają więcej uwagi niż jej partnerowi, to głównie przez pryzmat jej sytuacji widzowie obserwują świat przedstawiony. Najważniejszym bowiem elementem serialu jest wpływ ujawnienia sekstaśmy na życie Pameli. Twórcy od samego początku kładą nacisk na opowieść o zaszczuciu niewinnej kobiety, której jedyną winą było to, że była ładna i nie bała się swojej urody prezentować.
Stary patriarchalny świat
Pam i Tommy to zatem w pierwszej kolejności serial o uprzedmiotowieniu aktorki, wszechobecnym i nałogowym traktowaniu jej ciała jako przedmiotu samczego kultu. Jedną z lepszych scen jest zaprezentowanie pierwszej wizyty tytułowej bohaterki w willi Hugh Hefnera, gdzie odbyła premierową sesję do Playboya. W mekce erotyki Pamela została potraktowana niczym muza, co mocno kontrastowało ze scenami z planu Słonecznego patrolu, gdzie liczyło się przede wszystkim jak najlepsze zbliżenie kamery na jej pośladki.
Opowieść o wykradzionej sekstaśmie to pretekst do zaprezentowania starego patriarchalnego świata, w którym kobieta jest domyślnie traktowana jak prostytutka lub gwiazda porno, której ciało należy do widowni. Scenarzyści na każdym kroku starają się udowodnić, jak nierówne jest traktowanie ze względu na płeć, gdy pojawia się temat seksualności – mężczyzna jest bowiem traktowany jako silny zdobywca, a kobieta jako łatwa i głupiutka zdobycz.
Ponadto ukazane w Pam i Tommy lata 90. XX wieku są takim momentem na linii czasu, kiedy to na plan pierwszy wysuwa się nowe medium – internet. Wystarczy kliknięcie i filmik na zawsze ląduje w wirtualnej przestrzeni, odzierając osoby uwiecznione na taśmie z jakiejkolwiek prywatności. Twórcy mówią wprost – nowe technologie podsycają podniety widowni i chęć wtargnięcia z butami w prywatne życie.
Hipokryzja i truizmy
Tutaj każdemu powinna zapalić się czerwona lampka. Z jednej strony twórcy serialu mówią o tym, że Pamela Anderson i Tommy Lee mieli prawo do prywatności, więc opublikowanie ich nagrania było obrzydliwe, tak samo jak jego oglądanie. Następuje atak na zainteresowanie publiki prywatnym życiem gwiazd, podczas gdy w tym samym momencie w Pam i Tommy pojawiają się sceny mające „uczłowieczyć” bohaterów i pokazać ich dramat, choć tak naprawdę również świadczą o tym, że twórcy nie patyczkowali się, tylko chcieli ukazać jak najwięcej istotnych szczegółów z ich życia.
Trudno bowiem inaczej ocenić decyzję o pokazaniu procesu zachodzenia Pameli w ciążę – starań, wątpliwości, a przede wszystkim doświadczonego przez nią poronienia. Żeby była jasność, sam temat jest niezwykle istotny i warto go odtabuizować, ale nie można na jednym oddechu bronić prywatności i samemu odzierać daną postać z intymności. Tymczasem taki właśnie jest ten serial – twórcy atakują ciekawskich odbiorców, a równocześnie sami wyciągają na światło dzienne bardzo trudne epizody z życia Anderson. Nie da się tego inaczej nazwać niż po prostu ogromną hipokryzją.
Poza tym serial Hulu jest pełen trudnych do zniesienia truizmów. Na przykładzie kariery Tommy’ego Lee ukazana jest bolesna trajektoria popularności gwiazd popkultury, kiedy to równie łatwo przychodzi upadek i zapomnienie, co odniesienie sukcesu. Pam i Tommy w „zaskakujący” sposób ujawnia, że internet jest potężnym narzędziem w rękach nieodpowiedzialnych ludzi. Perypetie protagonistów służą przedstawieniu tezy, że wraz z rozwojem techniki rozkręciła się medialna pogoń za sensacją i skandalami, jak gdyby filmowe gwiazdy lat 60. nie istniały, jak gdyby nie było szaleństw na przykład na punkcie Romy Schneider, Marilyn Monroe i Brigitte Bardot, jak gdyby nie istniał celebrycki kult Rudolpha Valentino. Twórcy Pam i Tommy sugerują, że to ich bohaterów jako pierwszych spotkało piekło celebryckiego życia, co jest ogromnym uproszczeniem.
Lily James znakomicie wciela się w postać Anderson, umiejętnie pokazując jej niemedialne, szczere oblicze. Również Sebastian Stan w roli Tommy’ego Lee jest szalenie energetyczny i liryczny w kluczowych momentach. Także drugi plan na czele z Nickiem Offermanem prezentuje się przyzwoicie, nie licząc Setha Rogena, którego szczerze nie znoszę.
Nie zmienia to jednak faktu, że dobre aktorstwo nie może przysłonić scenariusza okraszonego banalnymi analizami. Pam i Tommy to serial, który może dobrze by wyglądał, gdyby powstał na początku serialowej rewolucji. Jednakże po wielu udanych biograficznych eksperymentach, takich jak American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona, Fosse/Verdon czy na poły zmyślonej opowieści o losach poetki Dickinson, produkcja Hulu jawi się anachronicznie. Wyważono otwarte drzwi, opowiedziano o przebrzmiałym, z dzisiejszego punktu widzenia kompletnie nieistotnym skandalu, którego echo nie ma przełożenia na dzisiejsze czasy. Owszem, oddano sprawiedliwość okropnie traktowanej Pameli Anderson, ale żeby to uczynić, naprawdę trzeba było nakręcić aż ośmioodcinkowy miniserial?