Out of the Furnace
Autorem recenzji jest Mateusz Górniak.
Zaczyna się tak, jakby życzyłby sobie tego sam Alfred Hitchcock. Podczas projekcji kina samochodowego, Harlan DeGroat (znakomity Woody Harrelson) brutalnie poniża kobietę, obija twarze kilku gapiów i zwierzęcym wzrokiem rozgląda się po okolicy. To trzęsienie ziemi wywołane przez jeden z najczarniejszych charakterów, jakie kiedykolwiek spotkałem na wielkim ekranie. Od samego początku wiemy, że ta bestia napędzana pieniądzem i dragami będzie piewcą rzeczywistości Scotta Coopera, który zabiera widzów w podróż po brutalnym, męskim świecie i sprawnie umieszczonych ramach gatunkowych.
W „Out of furnace” kobiet nie ma prawie w ogóle. Pojawia się jedna i robi to, co jest jej przypisane przez filmy o męskiej zemście. Rano przyrządza śniadanie, zachodzi w ciążę, czasem popłakuje, a przy okazji jest głupiutka i ładna. Ot, dodatek do świata głównych bohaterów, którzy zajęci są ociekaniem testosteronem, polowaniem na jelenie i wtykaniem sobie wykałaczek w kącik ust. Czasem z miną twardzieli mówią, że to miejsce nie sprzyja dzieciom albo uronią męską łezkę na łożu śmierci ojca (matka umarła dawno temu i pewnie nikt nie płakał).
Wszystko dzieje się w niedużym miasteczku zbudowanym wokół fabryki, która wraz z kontekstem wojny w Iraku nadaje miejscu swój, niepowtarzalny i amerykański nastrój. Po ulicach suną cadillaci, faceci noszą kilkudniowy zarost, piją whisky, obstawiają konie. Scenariusz czasem ucieka w sentymentalne rozpływanie się nad tym szorstkim światem, ale mamy świadomość, że ten mocno wyolbrzymiony klimat dobrze oddaje miejsca zostawionego samemu sobie wobec przewrotnej historii Stanów Zjednoczonych i ślepej na potrzeby ludzi władzy. Nikt tutaj nie wchodzi w rolę Marlona Brando z „Na nabrzeżach” i nie wszczyna buntu przeciwko całemu złu i wszelkiej niesprawiedliwości. Bohaterowie taplają się w skurwysyństwie, często przegrywają, ale z miną zwycięzców żyją dalej – bo żyć przecież trzeba. Mają świadomość, że zła tutaj nikt nie zwycięży, ale – jak okaże się później – można mu wymierzyć policzek.
Reżyser opowiada nam historię dwóch braci, których łatwo rozróżnić, bo i w tym momencie „Out of furnace” korzysta ze sprawdzonych przez kino popularne schematów. Jeden jest tym starszym i bardziej rozsądnym (Christian Bale). Hołduje tradycji rodzinnej tyrając codziennie w fabryce, którą i tak niebawem zostanie zamknięta, sprawia wrażenie człowieka ułożonego i niezwykle silnego – albo zaskakująco radzi sobie z licznymi życiowymi trudnościami, albo zdobędzie się na męską uczuciowość. Drugi (Casey Affleck) często gra twardziela, ale w rzeczywistości jest zrujnowanym przez irackie doświadczenia dzieciakiem. Zamiast na etacie, zarobku szuka podczas nielegalnych walk, które gromadzą największych drani z USA, kraju, gdzie przemoc jest narodowym daniem głównym.
Film podzielony jest na dwie części. Przez pierwszą godzinę obserwujemy nieśpieszne ceremonie tej amerykańskiej, industrialnej rzeczywistości. Jeden brat jedzie do Iraku, drugi przez niefortunny wypadek trafia do więzienia. Snują swoją męską gadkę w barach, obserwują na niedużych ekranach telewizyjnych kampanię prezydencką Obama vs McCain, okazują sobie braterską miłość i rozmawiają o kryzysie finansowym, który jest kolejnym diabłem w tej okolicy. Sporo możemy tutaj znaleźć cytatów z kina wcześniej zajmującego się czasem wojny czy kryzysu. Trochę pracowniczych trudów ze wspomnianego już przeze mnie filmu Eli Kazana, a trochę „Ciężkich czasów” z Charlesem Bronsonem. „Out of furnace” świetnie się sprawdza jako film społeczny, pokazuje Amerykę na kolejnym historycznym zakręcie, w erze, która nastała po atakach na WTC. Scott Cooper radzi sobie tutaj dużo lepiej od Andrew Dominika, który w „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” wolał estetyzować przemoc, która, przez scenariuszową nieudolność, nigdzie nas nie zaprowadziła, ani nic ciekawego nie pokazała.
Nieśpieszna akcja i budowanie świata zostają zażegnane wraz z zaginięciem młodszego z braci Baze. Reżyser zabiera nas na spektakularną przejażdżkę dobrze napisanym thrillerem, bo główny bohater postanawia wszcząć śledztwo na własną rękę i odnaleźć brata. Jest szybko, efektownie i stylowo – teraz możemy się przekonać o tym, że typy spod ciemnej gwiazdy rzeczywiście mają coś do wszystkich, a Cooper posiada lekką rękę do kina gatunkowego.
Bale bardzo dobrze sobie radzi jako osamotniony wojownik w walce o najbliższych, ale ozdobą całego filmu jest Woody Harrelson, który wykreował tutaj rolę godną swojego występu u Milosa Formana w „Skandalista Larry Flynt”. Z dużą swobodą realizuje wszystkie postulaty zła napisane dla jego postaci, a każda jego mina czy gest pokazują, że pretenduje do listy największych zwyrodnialców w historii X Muzy. Najbardziej brakuje końcowych fajerwerków, bo skoro reżyser nie bał się na początku przesadzać z testosteronem, mógł pozwolić mu eksplodować w jakiejś przerysowanej sekwencji z dobrem, które za wszelką cenę szuka sprawiedliwości w świecie zła.
„Out of furnace” dostarcza nam jednak sporo emocji, daje obraz społeczeństwa zmęczonego wojną w Iraku i bawi się w nawiązywanie do filmów obrośniętych już brązem. Czy mógłbym chcieć czegoś więcej od kina popularnego?