Osobliwy dom Pani Peregrine
Autorem recenzji jest Olek Młyński.
Po drobnym skoku w bok w świat dosyć normalny, do którego udał się za sprawą Wielkich oczu, Tim Burton powrócił do swojego skrzywionego uniwersum w Osobliwym domu Pani Peregrine. Historia, oparta o zatytułowaną tak samo książkę Ransoma Riggsa, wydawała się skrojona idealnie na miarę reżysera Edwarda Nożycorękiego.
Jake (Asa Butterfield) jest blisko związany ze swoim dziadkiem Abe’em (Terrence Stamp), który wychowuje go na historiach o „domu dla osobliwych dzieci”, w którym sam dorastał w trakcie drugiej wojny światowej. Śmierć Abe’a w podejrzanych okolicznościach wciąga chłopca w depresję. Rodzice oddają go pod opiekę psychiatry, by wybić mu z głowy myśli o „osobliwym domu”, głównym obiekcie rozmyślań Jake’a. Jednak wspomnienie dziadka powraca jak echo, gdy protagonista otrzymuje prezent urodzinowy, który Abe mu zostawił. W środku znajduje się pocztówka z Walii, podpisana przez Almę Peregrine (Eva Green), dyrektorkę sierocińca. Chłopiec przekonuje ojca do wspólnej wyprawy, by zobaczyć miejsce na własne oczy i rozwiązać zagadkę śmierci swojego dziadka. Jak na Burtona przystało, śledztwo bynajmniej nie będzie należało do typowych.
Reżyser dosyć asekurancko trzyma się swojej ulubionej tematyki, zachowując przy tym swój stylistyczny znak wodny.
Osobliwy dom Pani Peregrine to typowe burtonowskie „the best of”, składające się z baśniowej konwencji, dziwacznych bohaterów oraz rozbuchanej scenografii. Zmianą jest poniekąd obsada, w której próżno poszukiwać Johnny’ego Deppa i Heleny Bonham Carter, etatowych aktorów u Burtona. Jednak to brak Danny’ego Elfmana wydaje się najbardziej odczuwalny, ponieważ kompozycje Michaela Highama i Matthew Margesona są zupełnie przezroczyste i niezauważalne. Oczywiście, można by rzec, że dobra muzyka filmowa to taka, której się nie słyszy. Jednak w wypadku twórcy Charliego i fabryki czekolady nieco pompatyczne i przeszarżowane utwory Elfmana zdawały się pewną immanentną częścią filmografii.
Głównym zarzutem do dzieła Burtona może być przede wszystkim nazbyt skondensowany pod względem wydarzeń i postaci scenariusz. Mnogość bohaterów sprawia, że musząc gnać za historią, reżyser nie ma czasu ich dokładnie przedstawić. Poza tym, że widz poznaje nietypowe umiejętności poszczególnych dzieci, to nie dowiaduje się o nich niczego konkretnego. W efekcie utkana zostaje sieć licznych postaci, pomiędzy którymi ciężko o głębiej ukazane relacje i jakiekolwiek ich zrozumienie. Tempo historii jest wartkie (choć może zbyt dużo czasu poświęcono na ekspozycję), zaś podstawowe założenia fabularne są koglem-moglem typowych motywów z powieści SF i fantasy dotyczących podróży w czasie czy bohaterów o nadludzkich zdolnościach. Widz może czasami poczuć nostalgiczną woń przygód Harry’ego Pottera.
Amerykaninowi udaje się kilkukrotnie odtworzyć swoją specjalność zakładu, którą są sceny pełne groteski i czarnego humoru, takie jak ta, w której naziści bombardują Anglię w rytm skocznej swingowej piosenki. Jest to jednak rzadkością. Przez większość filmu Burton nie wzbija się ponad zwykłe hollywoodzkie wyrobnictwo, oparte li tylko o dynamiczne prowadzenie historii. Świat, który kreuje nie jest szczególnie ciekawy. Scenografia, jak już wspomniałem, jest szczegółowa, jednak wydaje się być zrobiona nieco od niechcenia. Nie ma w niej tej magii i wirtuozerii, którą reżyser pokazał chociażby w debiutanckiej Wielkiej przygodzie Pee Wee Hermana.
Przygnębiająca może być ponadto końcówka filmu, dosyć jednoznacznie podkreślająca transformację Burtona z ciekawego, wyrazistego stylistycznie reżysera gothic-popowych baśni w twórcę-konformistę. Finał – zamiast, nomen omen, baśniowej – subtelności składa się z mało finezyjnej sekwencji rodem z filmów ze stajni Marvela bądź DC. Dzieci z domu Almy Peregrine zamieniają się w X-Manów, którzy wykorzystując swoje „osobliwości”, przeistaczają końcową sekwencję w chaotyczną sieczkę.
Reżyser ponownie wchodzi do tej samej groteskowo-barokowej rzeki, pozostając w swojej, używając coachingowej nomenklatury, strefie komfortu i nie decydując się na projekt jakkolwiek odległy od wcześniejszych poczynań.
Dla fanów będzie to z pewnością film, który nasyci ich oczekiwania, ale jednocześnie nie będą do niego wracali pamięcią jak do uczty, którą mogły być niegdyś Edward Nożycoręki czy Duża ryba. Zaś dla mniejszych entuzjastów twórczości Burtona, których nie przekonuje jego styl, będzie to dzieło o zdecydowanie zbyt gęstej fabule, która powinna zostać rozwinięta do trzygodzinnego eposu lub podzielona na dwie części.
korekta: Kornelia Farynowska