Olimp w ogniu
„Olimp w ogniu” Antoine’a Fuqua budzi nostalgię za czasami, gdy na filmy akcji chodziło się do kina z wypiekami na twarzy, a nie z obawą, że za miesiąc zapomnimy, o czym był dany tytuł. Przełom lat 80-tych i 90-tych przyniósł wysyp tego typu produkcji, w których jeden bohater w bezpardonowy sposób rozprawia się z przeważającymi siłami wroga, aby na końcu zmierzyć się z ich przywódcą, najczęściej w bezpośrednim pojedynku. Te lepsze filmy często wychodziły poza utarty schemat, bądź odznaczały się taką perfekcją realizacyjną i fantazją reżysera, że trudno je było zignorować. Gatunek kina akcji wyparł tradycyjny kiedyś film sensacyjny zamieniając go w feerię wybuchów, pościgów, strzelanin i krwawych mordobić, lecz wraz z początkiem nowego millenium szybko zaczęto odchodzić od takiego wzorca.
Przyszła „Tożsamość Bourne’a”, która zaproponowała nowe podejście, tak do bohatera, jak i sposobu realizacji. Również światowy terroryzm i wydarzenia z 11 września pomogły (a raczej zmusiły) zmienić ówczesne myślenie o filmowej przemocy i hollywoodzkich herosach. Ale czas leczy rany. Nowa dekada, starzy znajomi. Niezniszczalni Schwarzenegger, Stallone i Willis wrócili, zaś archetyp jedynego sprawiedliwego, który tylko siłą swoich rąk i wyjątkową celnością sprawi, że sprawiedliwość zwycięży, żyje do dziś, czego najlepszym dowodem „Jack Reacher: jednym strzałem” z Tomem Cruisem. Nie są to jednak filmy na poziomie tamtych sprzed 20 lat – w jednych za dużo ironii i mrugania okiem, inne zaś rażą taniością, bądź brakiem reżyserskiego doświadczenia. Często też dzieje się w nich zdecydowanie za mało. Ale oto nadchodzi „Olimp w ogniu”, który z potrzebną powagą i widowiskowością dostarcza więcej niż można się spodziewać po klonie „Szklanej pułapki”.
Były komandos Mike Banning jest szefem ochrony samego prezydenta USA, lecz po fatalnej w skutkach akcji ratunkowej, został przeniesiony do Departamentu Skarbu. Posada biurowa nie stępiła jednak jego zabójczych umiejętności i gdy Biały Dom zostaje zaatakowany przez kilkudziesięciu terrorystów z Korei Północnej, tylko Banning jest w stanie dostać się do opanowanego przez nich budynku i uratować więzionego prezydenta.
Prawda, że podobne? Ale jednak zmiana miejsca akcji, uczynienie z Białego Domu centrum wszelkich działań bojowych przynosi niebywałą korzyść filmowi Fuqua. Skala jest większa, stawka również, lecz dochodzi jeszcze znaczenie, jaki ten budynek ma dla wszystkich ludzi. Atak na Biały Dom uderza w uczucia patriotyczne Amerykanów, ale to nie znaczy, że reszta świata patrzy na to bez emocji. Zostaje zagrożona nie tyle budowla, ile symbol. I choć można śmiać się ze sposobu, w jaki „Olimp” broni takich pojęć jak „wolność” i „demokracja”, czy z ujęcia wyrzuconej flagi amerykańskiej (ile można?!), to dla wielu również nie-Amerykanów rozrywkowość takiego kina nie przesłoni im wartości, które wyznają, a które odnajdą na ekranie. Nic więc dziwnego, że głównego bohatera mógł zagrać Szkot, Gerard Butler.
Sam Butler jest stworzony do filmów akcji i osobiście nie rozumiem, czemu wzbrania się przed częstszymi w nich występami. W „300” zagrał rolę życia, nieustraszonego Leonidasa, a potem przerzucił się komedie romantyczne, sporadycznie pojawiając się w kinie sensacyjnym, bez większych sukcesów. Nie jest to równy aktor, często wydaje się nietrafiony, ale u Fuqua nie zawodzi. Jego Mike Banning jest twardy, bezlitosny, a przy okazji wciąż cierpiący za decyzję, którą zmuszony był podjąć w bardzo trudnej sytuacji. Brak mu humoru i luzu Johna McClane’a, ale nie wymagajmy zbyt wiele od ostatniej deski ratunku amerykańskiej demokracji. Jest i tak lepszy od Willisa ze „Szklanej pułapki 5”. W Prezydenta wciela się Aaron Eckhart, który nie ma za dużo do grania – przez pół filmu siedzi związany, gdzie biją go, albo krzyczą na niego. Morgan Freeman jako pełniący obowiązki prezydenckie budzi szacunek i posłuch. Czyli jest Morganem Freemanem z dziesiątków innych filmów. Czarny charakter gra Rick Yune, który ma wystarczająco złowrogie spojrzenie, perfidny uśmieszek i niski głos, aby życzyć mu szybkiego końca.
Antonie Fuqua kręci „Olimp w ogniu” bez dłużyzn, z właściwą dla tego gatunku wrażliwością – trup ściele się gęsto, jest krwawo, ale bez przesady charakteryzującej przygody Niezniszczalnych. Reżyseria jest solidna, choć daleka do maestrii McTiernana czy Donnera. Fuqua lepiej sprawdza się w realistycznym kinie policyjnym (jego „Dzień próby” i „Gliniarze z Brooklynu” to jedne z lepszych filmów sensacyjnych ostatnich lat), niż w superprodukcjach. Potrafi jednak zadbać o szybkie tempo i widowiskowość. Niestety, można mieć pretensje do odpowiedzialnych za komputerowe efekty specjalne – zwłaszcza sceny lotnicze rażą sztucznością, choć sama sekwencja ataku na Biały Dom ma w sobie dużo energii i gwałtowności.
Scenariusz debiutantów Creightona Rothenbergera i Katrin Benedikt niczym nie zaskakuje, nawet gdy chce nam sprzedać jakiś twist. Niekoniecznie jest to zarzut – wyjście poza schemat jeden przeciw wielu mogłoby nie spodobać się fanom gatunku. Ostatecznie jest to film o przejęciu, a następnie próbie odbicia Białego Domu i znajdującego się w nim prezydenta. Nie trudno przewidzieć, jaki będzie jego finał. „Olimp w ogniu” sięga po sprawdzone wzorce i robi wszystko, aby zaspokoić tych, dla których powstał. Jednak jakościowo bliżej mu do najlepszych dokonań Stevena Seagala niż do trzech pierwszych „Szklanych pułapek”, co również nie musi być zarzutem. Ja tam lubię oba „Liberatory”.
PS. Za dwa miesiące wchodzi inny film, w którym Biały Dom zostanie zaatakowany przez terrorystów. „Świat w płomieniach” reżyseruje specjalista od apokalipsy na ekranie czyli Roland Emmerich, zaś w rolach głównych występują Channing Tatum i Jamie Foxx. Znając Emmericha i jego zamiłowanie do demolki z siedziby prezydenta USA nie zostanie nawet cegła na cegle.