OH, CANADA. Kiedy umieram [RECENZJA]
“Pamiętam, że w młodości myślałem, że śmierć to zjawisko cielesne. Teraz wiem, że to tylko funkcja umysłu – i to umysłu tego, kto pozostaje po zmarłym przy życiu” – William Faulkner, Kiedy umieram
Oh, Canada, najnowszy dramat Paula Schradera z Richardem Gere’m w roli głównej, to ekranizacja powieści Foregone Russella Banksa. Niemniej, świat przedstawiony w sporym stopniu przypomina zaginioną nowelkę Williama Faulknera, albo swoistą dywagację nad jedną z jego najważniejszych powieści, Kiedy umieram. Tym razem Paul Schrader opowiada o umierającym filmowcu, który zgodził się na nakręcenie dokumentu o samym sobie. Znany kanadyjski reżyser, Leonald Fife (Richard Gere) doskonale zdaje sobie sprawę, że będzie to jego ostatnie wystąpienie przed jakąkolwiek kamerą. Nie zostało mu zbyt wiele czasu, więc wpada na pomysł, aby “wyspowiadać” się ze swojego życia żonie, Emmie (Uma Thurman), być może jedynej osobie, którą zdołał pokochać miłością najprawdziwszą. Fife chce umrzeć pogodzony z samym sobą, nawet jeśli cały świat znienawidzi go za prawdy, które w międzyczasie zdradzi.
Obie książki poruszają podobny przekrój tematów: od śmierci jednego z głównych członków rodziny po podsumowanie jego dotychczasowego życia, ekspiację związaną z niegdyś popełnionymi grzechami, czy też próbę przedstawienia prawdy taką, jaką naprawdę była. Innymi słowy: protagonista pisze swój własny testament, ale wygląda na to, że to bardziej pokuta za wszystko, czego niegdyś dokonał. Gere staje się naszym narratorem, chociaż Fife z młodości przyjmuje ciało i głos Jacoba Elordi. Obaj aktorzy czerpią jednak z podobnych narzędzi, tym samym oferując nam nad wyraz podobną interpretację człowieka, który sam zapętlił się w swoich omyłkach i wadach. Schrader podkreśla też, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi: Amerykanin nie szuka dla Fife’a odkupienia u widza, ale jedynie zrozumienia. Co więcej, Schraderowi udaje się spełnić swoje założenie: kibicujemy temu dupkowi, bo widzimy, że facet naprawdę się stara(ł). Chociaż większości razy potykał się o własne nogi (czytaj: decyzje).
Alchemia czasu wszystko zmieni w komedię. Wszystko. Nawet ukrzyżowanie. – Josef Škvorecký, Przypadki inżyniera ludzkich dusz
Literacką kanwę i jej strukturę widać choćby w kompozycji samego filmu: strumień świadomości skacze z kwiatka na kwiatek, mieszając fabularne wydarzenia i zmuszając widza do ciągłego zaangażowania. Raz obcujemy z młodością Fife’a, raz z dramatami, które wydarzyły się gdzieś w połowie drogi, a raz dowiadujemy się czegoś o ostatnich kilku latach artysty. Taka narracja spowodowana jest zarówno postępującą chorobą Leonalda, jak i próbą uatrakcyjnienia linearnego życia głównego bohatera. Schrader robi wszystko, aby nie zdradzać swoich kart, a nawet jeśli myślimy, że już w pełni poznaliśmy biografię Leonalda, to kolejne elementy narracyjne udowadniają nam, jak bardzo byliśmy w błędzie. Przypomina to konwencję przyjętą przez Josefa Škvorecký’ego w jego literackim arcydziele, książce Przypadki inżyniera ludzkich dusz. Tam również przeszłość, teraźniejszość i przyszłość przeplatają się nawzajem, otrzymane wnioski są zgoła podobne, czasem wkrada się czarny humor, a żeby było jeszcze ciekawiej, oba dzieła kultury dzieją się właśnie w Kanadzie. Trudno doszukiwać się tutaj inspirowaniem się czeskim autorem, ale cała sytuacja udowadnia, jak kultura potrafi prowadzić ze sobą dialog.
Nieprzypadkowo Schrader postanowił wybrać akurat tę powieść: nie tylko sam Banks, który był jego dobrym przyjacielem, zmarł w zeszłym roku (Oh, Canada jest mu nawet dedykowana), ale nietrudno odnieść wrażenie, że autor scenariusza do Taksówkarza także zaczyna odczuwać nieubłagany upływ czasu. Albo i jego nadciągający, zbliżający się wielkimi krokami koniec. Nie pomaga też słodko-gorzki wydźwięk samego seansu. To opowieść o człowieku, który bardzo chciał, choć zapewne nigdy nie potrafił kochać. Co za tym idzie, wiecznie szukał, popełniał kolejne to błędy. Trudno też stwierdzić, czy w ogóle wyszedł na prostą, choć przecież osiągnął ogromny sukces jako reżyser filmów dokumentalnych.
Albo inaczej: jakoś udało mu się walczyć z demonami i próbować zmieniać samego siebie. Co pozwoliło mu tego dokonać? Tytułowa Kanada. Miejsce-wyzwolenie, kraj pozwalający reżyserowi na zupełnie nowy start (choć nie obeszło się bez paru widm spowodowanych decyzją o emigracji). Film Schradera (i kompleksowość samego Leonalda) można czytać na wiele sposobów, w zależności od tego, w jakim stopniu empatyzujemy z naszym bohaterem. Nie zmienia to faktu, że Oh, Canada to fikcyjna laurka, pożegnanie z otaczającą nas rzeczywistością i kojące, wręcz transcendentne pogodzenie się z nadciągającym końcem. Oh, Schrader, znowu to zrobiłeś. Miejmy nadzieję, że nie po raz ostatni.