OBECNOŚĆ 3: NA ROZKAZ DIABŁA. Ciekawość silniejsza od strachu
Kto by pomyślał, że wydany 8 lat temu horror wracający metodami straszenia do klasyków gatunku, takich jak Egzorcysta czy Nawiedzony dom, powoła do życia całe uniwersum. A jednak – dziś świat Obecności liczy sobie trzy części głównego cyklu i pięć spin-offów, z czego aż dwa są kontynuacjami innych serii. Rokrocznie częstuje nas kolejnymi filmami, jednocześnie przynosząc studiu Warner Bros. ogromne zyski. Jednak czas mija, a jeden z głównych sprawców jego sukcesu, człowiek instytucja James Wan, przeszedł na stołek producencki i skupił się na innych projektach – Aquamanie i mniejszym, autonomicznym horrorze, Wcieleniu. Za Obecność 3: Na rozkaz diabła odpowiada więc inny reżyser, znany do tej pory przede wszystkim z Topieliska. Klątwy La Llorony Michael Chaves. Jak sobie poradził z przydzielonym zadaniem?
Najnowsza część serii kontynuuje narracyjną tradycję poprzedniczek – wątek kryminalny wiedzie prym, a najważniejsze pozostaje rozwikłanie tajemnicy opętania. Nasi współcześni ghostbusterzy, małżeństwo Ed (Patrick Wilson) i Lorraine (Vera Farmiga) Warrenowie, tym razem trafiają na sprawę sądową. Niejaki Arne Johnson (Ruairi O’Connor) zostaje umieszczony w areszcie w związku z brutalnym morderstwem mężczyzny. Chłopak utrzymuje jednak, że za zbrodnią stoi nieznana siła, która przejęła nad nim kontrolę. Para badaczy zjawisk paranormalnych postanawia za wszelką cenę udowodnić jego niewinność, ale aby to zrobić, najpierw będą musieli sami zrozumieć, jaka istota wywiera na niego wpływ.
W teorii mamy więc silny wątek dramatyczny, tragiczną historię młodzieńca kontrolowanego przez potężny byt, który z tego powodu może stracić życie – prokuratura opowiada się bowiem za karą śmierci. W praktyce wypada to jednak gorzej. Los samego Arne’a nieszczególnie nas obchodzi, a uwaga widza szybko przesuwa się w stronę samej zagadki opętania. Intryga jest prowadzona umiejętnie, dzięki czemu ani w jednej chwili nie czujemy się znudzeni opowieścią. Niemniej emocjonalnie zakotwiczamy się raczej w postaciach Warrenów niż w nieszczęsnym chłopaku. Oczywiście nie ma w tym nic dziwnego – wszak to właśnie z nimi znamy się już kilka filmów – z tym że poprzednio lepiej udawało się nas związać z bohaterami drugoplanowymi. Z drugiej strony scenariusz kładzie większy nacisk na ścieżkę detektywistyczną, w związku z czym nie jest to do końca wada, lecz zwykłe przesunięcie akcentów.
Warrenom kibicujemy przy tym gorąco i w każdym momencie. Tym razem demon zagraża im nie tylko psychicznie, ale i fizycznie, manifestując swoją siłę już w pierwszych minutach filmu. W wyniku nieudanego egzorcyzmu Ed przeżywa zawał i trafia na chwilę do szpitala, co później objawia się widocznie gorszą kondycją bohatera. Siła małżeństwa w starciu z piekłem opiera się jednak na ich bezgranicznym zaufaniu i miłości, toteż na ważny wątek dla całości wyrasta choćby historia poznania się pary. Szkoda tylko, że ich uczucie jest sprzedawane nam głównie przez świetnych jak zwykle Farmigę i Wilsona, bo trzeba w tym momencie powiedzieć, że reżysersko Obecność 3 stoi przynajmniej poziom niżej od poprzedniczek.
Widać to przede wszystkim w inscenizowaniu licznych jump scare’ów. Mistrzostwo Wana w ich kreowaniu polega na zrozumieniu, że ważniejsza od wyskakującego nagle spod łóżka stwora jest tego podbudowa. Stąd zanim zakonnica wybiegała w stronę kamery, otrzymywaliśmy długą, kilkuminutową sekwencję, podczas której mieliśmy okazję zapoznać się z całym otoczeniem. Zarówno my, jak i bohater, wiedzieliśmy, że coś się wydarzy, przez co nieuchronność stawała się straszniejsza od kulminacji. Niestety choć Chaves próbuje naśladować kolegę po fachu – najbardziej rzuca się to w oczy w scenie jazdy kamery po domu nagranej na jednym ujęciu – to ma problem z najważniejszym: nie potrafi straszyć. Każdy jump scare wygląda u niego tak samo i kończy się rozsadzającym uszy odgłosem oraz widokiem poczwary zazwyczaj stojącej dokładnie za plecami postaci, a jedyny strach, jaki udaje mu się w nas wywołać, to ten przed ogłuchnięciem.
Z tego też wynika problem ze zdjęciami w niektórych scenach. O ile bowiem lokacje, do których prowadzi nas historia, są naprawdę ciekawe, to często po prostu trudno się w nich czegoś dopatrzeć. Plany są niedoświetlone, co zapewne ma pomóc w budowaniu klimatu grozy, ale momentami zakrawa o autosabotaż. Przykładowo podczas śledztwa Warrenowie trafiają na magazyn przedmiotów służących satanistom do odprawiania rytuałów. Na papierze brzmi to jak idealny pretekst do zaprezentowania nam dziesiątek przerażających figurek czy innych lalek, za którymi stałaby osobna historia. Wszak właśnie w taki sposób szeroka publika zainteresowała się wizerunkami Annabelle czy Valaka. A jednak we wspomnianej lokacji trudno się dopatrzeć jakichkolwiek szczegółów, co nie tylko zabija ich klimat, ale i potencjał spin-offowy. Dawno nie widziałem równie niewykorzystanej scenografii, która przecież dotychczas odgrywała kluczową rolę w tej serii.
Choć filmy powinno się oceniać za to, czym są, a nie, czym chcielibyśmy, żeby były, to trudno mi uciec od wrażenia, że gdyby ten sam scenariusz trafił w ręce lepszego reżysera, otrzymalibyśmy horrorową perełkę. Tymczasem w obecnym wydaniu jest ciągnięty naprzód naprawdę dobrze napisaną przez Davida Lesliego Johnsona-McGoldricka historią i siłą przywiązania do głównych bohaterów. Michael Chaves wykonuje robotę co najwyżej przeciętną. Konstrukcyjnie całość trzyma się kupy, jednak jest zdecydowanie lepszym kinem detektywistycznym niż grozy. I właśnie dzięki sprawnie nakreślonej intrydze z ręką na sercu mogę powiedzieć, że warto poznać rozwiązanie tej zagadki. Nawet jeśli w dojściu do niego przeszkadzać nam będą jazgotliwe jump scare’y.