Annabelle
Autorem gościnnej recenzji jest Tomasz Ciesiółka.
Tradycja powiększania liczby zer na koncie hollywoodzkich producentów sięga korzeniami daleko w czasie, więc takie rzeczy jak Annabelle nie powinny dziwić. A jednak nadal możemy się podrapać w głowę, mrucząc: “Ale to zły film jest”. Annabelle jest prequelem głośnego i całkiem niezłego horroru Obecność. Film Jamesa Wana (tak, to ten, który dał światu Saw) narobił całkiem niezłego pozytywnego hałasu rok temu, zyskując całkiem dobre oceny zarówno od krytyków, jak i widzów. Kina też nie były stratne, więc nie trzeba było czekać długo na sequel, prequel, spin-off albo inną rzecz, którą marketingowcy wcisną fanom Obecności.
Postawiono na prequel. Annabelle opowiada o historii małżeństwa. Mia i John, bo tak się nazywają nasze zakochańce, to jedna z tych par, która przysłowiowo: “złapała Pana Boga za nogi”. Młodzi, piękni, bogaci, ona w ciąży, on kończy studia medyczne, czyli sielanka. Aż do czasu, kiedy pewnej nocy para satanistów – w tym nasza Annabella – morduje sąsiadów Mii i Johna, a potem napada na ich samych, raniąc przy tym poważnie samą Mię. Na szczęście policja przybywa w samą porę i zabija napastników. Jednak tytułowa Annabella (a raczej jej krew) przenika do lalki Mii. I jak każdy się chyba domyśla – to dopiero początek kłopotów naszego małżeństwa.
Jeżeli znacie się na horrorach, oglądacie je regularnie, to po opisie fabuły film Johna R. Leonettiego może się wam wydać kolejnym słabym horrorem. Niestety, będziecie mieli rację. Annabelle to nic innego jak słaby, okraszony ogranymi do bólu schematami horror. Leonetti wydaje się, że wie o tym i próbuje “kupić” obytych widzów nawiązaniami do klasyków kina grozy, takich jak: Egzorcysta, Dziecko Rosemary, Ring czy Duch. Niestety, reżyser przez to powiela tylko schematy fabularne, zapędzając film w kozi róg.
Historia naszej pary przebiega jak po sznurku. Każdy, kto ogląda więcej niż 2 horrory na rok, z łatwością przewidzi, co się czai za przysłowiowym rogiem: napięcie jest przeważnie budowane przez trzaskające drzwi i gasnące żarówki, przez co film w ogóle nie jest straszny. W trakcie dwugodzinnego seans naliczyłem… jedną scenę, która przyprawiła mnie o szybszy puls.
Od strony warsztatowej “Annabelle” również niczym wyjątkowym się nie wyróżnia. Zacznijmy od gry aktorskiej, a właściwie braku jej. Film ma najbardziej sztampowe wzory postaci, jakie ma do zaoferowania kino grozy. Annabelle Walls w roli Mii wypada słabo – w sytuacjach zagrożenia potrafi tylko krzyczeć (i to nad wyraz nieprzekonująco), co utrudnia kontakt z protagonistką. W scenach “zwyczajnych” po prostu jest i wypowiada kwestie. Jedyny plus można jej dać za to, że widać, jak zależy jej na dziecku. Drugi plan także nic nie oferuje. Wart Horton czyni z postaci Johna niepotrzebnego nikomu męża. Tony Amendola i Alfre Woodard również “są, bo są”.
Reżyseria jest o dziwo bardzo sprawna. Leonetti nie popełnia gafy na polu reżyserskim i stosuje wyuczone sztuczki na dobrym poziomie. Muzyka jest jakąś dziwną wariacją tematów z Lśnienia i najnowszej płyty U2. Dla kogo więc ten film powstał? Fani horrorów wynudzą się i niepotrzebnie wydadzą pieniądze. Lecz jednak, jeżeli ktoś ogląda horror raz na dziesięć lat, to Annabelle może być dla niego całkiem fajną pigułką streszczającą, co się działo i dzieje obecnie w kinie grozy. Jeżeli to ma być produkcja na Halloween, to ja zdecydowanie sięgam po raz enty po DVD z Egzorcystą.