TOPIELISKO. KLĄTWA LA LLORONY. Szrotowisko, a nie kąpielisko
Chciałem rozpocząć ten tekst zwyczajową refleksją, że horror ma się dzisiaj dobrze, a analizy filmoznawcze wciąż karmione są suto przez świetne kino tego rodzaju. Mógłbym dodać coś naukowego, że niby jest co komentować, a zdolni twórcy rozumieją konwencję i wzbogacają ją o nowe tropy, a prawdziwi artyści nie wstydzą się kina grozy i potrafią za jego pomocą mówić o rzeczach ważnych. Tę refleksję nad renesansem horroru muszę jednak uciąć już na wstępie, bo raz na jakiś czas z przyjemnością udam się na seans, który potwierdza, że owszem, horror ma się dobrze, ale można w nim znaleźć również szrotowisko. I dobrze, bo coś tak nijakiego musi istnieć, aby można było doceniać rzeczy lepsze i bardziej twórcze.
Sala kinowa wypełniona jest bowiem klientelą, która wierci się zazwyczaj, gdy taki Jordan Peele kombinuje ze swoimi społecznie zaangażowanymi dziełami. Miłośnicy horrorów to najbardziej mainstreamowa widownia ever, która żąda rzeczy znanych, fabuła nie próbuje więc tym razem odkrywać Ameryki. Poznajmy Annę, samotną matkę z dwójką dzieci, która niedawno straciła męża (tych samotnych matek w gatunku ostatnio coraz więcej, widać – znak czasów). Przewrotne w fabule jest jednak to, że główna bohaterka już od początku zna siły nieczyste, czyli tytułową La Lloronę, płaczącą zjawę, która niegdyś utraciła swoją rodzinę, a teraz poszukuje nowej. Mamy więc główną bohaterkę, która wydaje się przygotowana do starcia już na „wejściu” i próbuje wziąć się za bary z tajemniczymi siłami. Mogłoby to zbudować ciekawą dynamikę, ale niestety – pomysł bardzo szybko jest zamiatany pod dywan. Nic tu nie zaskakuje – to jedno. Drugie, gorsze, to to, że nic tu nie straszy…
Szczypta folkloru – tajemnicza płaczka pochodzi z legend ludowych Meksyku, choć jej początki sięgają ponoć aż czasów Azteków. Wyprodukowany przez Jamesa Wana film korzysta z podań o Indiance, która była zmuszona utopić swoje nieślubne dzieci. Już sam ten aspekt określa ten horror jako opowieść zaangażowaną, punktującą relacje międzyludzkie i grzechy historii, które niewątpliwie miały miejsce. Upiorna geneza i ciekawy punkt wyjścia szybko ustępują jednak bieganinie po zaciemnionej scenerii oraz festiwalowi „dźwiękostrachów”, które pochodzą z biblioteki audio programu „Zrób sobie własny horror – Starter Kit” za kilka dolców. Tym bardziej szkoda, że akcja dzieje się w Los Angeles – miasto to nijak nie korzysta z latynoskich legend ani nie przygląda się kulturze, z której pochodzą elementy nadnaturalne. Wstawmy w miejsce płaczki jakąkolwiek postać, choćby z uniwersum horrorowego WB, a nie poczujemy różnicy. Zresztą podobieństwa do Obecności nie wynikają jedynie z obecności wyświechtanych w tamtym filmie elementów – obraz wyreżyserowany przez Michaela Chavesa rozgrywa się właśnie w owym fikcyjnym świecie za sprawą nawiązań do niektórych wątków oraz postaci. Tak, kolejne uniwersum pęcznieje nieco na siłę!
Najbardziej pokrzywdzone w tym wszystkim są smutne i piękne oczy Lindy Cardellini, wcielającej się w główną bohaterkę, swoistą łowczynię sił nieczystych – plastikowej figurki z jej podobizną popkultura raczej nie zażąda. Jej postać wzorowana jest na heroinach i prowadzona wyraźnie jako protagonistka, która pragnie wzbogacić ten świat o kolejną silną kobietę, jednak pałęta się bez celu po lesie wypełnionym kiepsko pozszywanymi, wyświechtanymi motywami. Tu zagra złowieszcza muzyka, tam wyskoczy stary chochlik o ksywie jump scare, a potem wleci kobiecy krzyk i już mamy horror, siema. To za mało, aby zblazowanemu widzowi podskoczyło ciśnienie, choćby minimalnie. Być może winę ponosi znikomy budżet, bo tanio wyglądają te lata 70., które twórcy starają się zamknąć w ciasnych pomieszczeniach, a może scenariusz powstał zbyt szybko, jakby napędzany kredytem zaufania, jaki miłośnicy horrorów dają studiu. Ja tam się tej baby nie boję.