Chociaż do seansu serialu Obcy: Ziemia zasiadałem z dość sceptycznym nastawieniem, to po premierze dwóch pierwszych odcinków uznałem swoje obawy za przedwczesne. Serial Noaha Hawleya zapowiadał się na powiew świeżości w uniwersum Obcego – pełen intrygujących pomysłów i postaci, przemyślany estetycznie i zainteresowany czymś więcej niż tylko żonglowaniem kolejnymi cytatami z serii. Mijały tygodnie i kolejne odcinki, a ja szybko zorientowałem się, że jestem w swojej pozytywnej ocenie coraz bardziej osamotniony. Niestety, serial dość niespodziewanie dogonił Prometeusza i Obcego: Przymierze w walce o tytuł najbardziej pogardzanej produkcji o ksenomorfie.
Lista fanowskich zarzutów jest długa: scenariuszowe nielogiczności, karykaturalna postać założyciela firmy Prodigy: Boya Kavaliera (Samuel Blenkin), odarcie obcego z resztek tajemnicy czy też zmarnowanie wszystkich ciekawych konceptów. Chociaż jestem w stanie zrozumieć przynajmniej część tych zarzutów, to sam wciąż nie zamierzam dzieła Hawleya całkowicie przekreślać.
Przyznaję, że po ośmiu odcinkach serialu wizja Ziemi rządzonej przez pięć wielkich korporacji, walczących między sobą o jak największy kawałek tortu, wciąż wydaje się nie dość pogłębiona. Tym bardziej że pełniący tu funkcję głównego czarnego charakteru Kavalier jest jedynie (zamierzenie) irytującą karykaturą wszystkich technokratów naszego świata, analogie stworzonego przez niego środowiska do Piotrusia Pana byłyby oczywiste nawet bez rzucanych nieustannie cytatów, a zarządzane przez niego Prodigy od firmy Weyland–Yutani odróżnia jedynie nazwa. Z drugiej jednak strony, niższe szczeble tej społecznej drabiny zostały pokazane w trochę mniej jednoznaczny sposób.
Hawley i reszta scenarzystów pokazują życie na zdominowanej przez technologicznych gigantów Ziemi jako nieustanną walkę o dominację nad innymi, o odzyskanie kontroli – lub przynajmniej iluzji kontroli. Są więc Wendy (Sydney Chandler) i reszta „Zagubionych Chłopców”, czyli Hybrydy – syntetyczne byty z przeszczepioną świadomością dzieci, przeżywające kryzys tożsamości, traktowane przez wszystkich wokół jak tania siła robocza lub mięso armatnie. W przypadku Wendy dochodzi do tego jeszcze konflikt między rodzącą się w niej nową świadomością i przywiązaniem do brata Joego (Alex Lawther). Są tu również nadzorujący rozwój Hybryd Sylvia (Essie Davis) i Arthur (David Rysdahl), pełniący dla dzieciaków funkcję zastępczych rodziców, a jednocześnie wpychający ich w rolę posłusznych „robotników”. Do tego dochodzą jeszcze enigmatyczny android Kirsh (Timothy Olyphant) i pracujący dla konkurencji cyborg-służbista Morrow (Babou Ceesay). Każdy kieruje się tu własnymi motywacjami, każdy próbuje wywalczyć dla siebie choć odrobinę autonomii – i każdy ostatecznie musi uznać wyższość władców z korpo-Olimpu.
Z kolei sam ksenomorf, podobnie jak w poprzednich odsłonach cyklu, jest tu przede wszystkim symbolem pychy i chciwości obracającej się przeciwko ludzkości. Zamknięty w sterylnym laboratorium razem z innymi kosmicznymi drapieżnikami (na czele z ulubieńcem wszystkich, czyli okiem-pasożytem), traktowany zaledwie jako znalezisko warte miliardy, dokonuje oczywiście krwawej zemsty na swoich „opiekunach”. Tym razem jednak postać Obcego została jeszcze symbolicznie zrównana z Hybrydami, traktowanymi przez Prodigy równie przedmiotowo.
Nie mam większego problemu z wątkiem, w którym Wendy uczy się porozumiewać z ksenomorfem i przekształca go w swojego „psa obronnego”. Na papierze pomysł brzmi ryzykownie, ale intrygująco, tym bardziej że rozwój bohaterki nabiera dzięki niemu trochę moralnej ambiwalencji. Gorzej jednak z wykonaniem – sceny, w których Wendy szczuje swoich oprawców obcym, to ostateczny dowód na to, że największego kosmicznego drapieżnika lepiej nie pokazywać w pełnym oświetleniu. Dużo lepiej sprawdza się on w odcinku piątym (czyli jedynym, który nie spotkał się z falą fanowskiej krytyki), będącym jednym wielkim hołdem dla 8. pasażera Nostromo. Ta odsłona serialu jest ciekawa również dlatego, że w ciągu niespełna godziny pogłębia postać Morrowa – socjopata zafiksowany na punkcie sprowadzenia obcego do swoich mocodawców okazuje się nagle skonfliktowanym i niepozbawionym wrażliwości facetem.
W serialu Hawleya nie brakuje zatem fascynujących tropów i postaci – tym większa szkoda, że w finale większość z nich zostaje poświęcona na rzecz rutyniarskiego odhaczania kolejnych horrorowych tropów. Najbardziej szkoda budowanego wcześniej konfliktu Morrowa i Kirsha – syntetyków podążających wprawdzie na korporacyjnej smyczy, lecz kierujących się przy tym własnymi motywacjami – który sprowadza się ostatecznie do serii ciosów w mordę. Niestety, w finałowym odcinku widać wyraźnie, że na niektóre postaci – jak prawa ręka Kavaliera Atom Eins (Adrian Edmondson) czy przyjaciele Joego z oddziału: Siberian (Diêm Camille) i Rashidi (Moe Bar-El) – ewidentnie zabrakło pomysłu, z kolei większość budowanych wcześniej wątków zostaje albo pospiesznie domknięta, albo odsunięta w czasie na kolejny sezon.
Chociaż przez większość emisji byłem gotów bronić Obcego: Ziemi przed hordą wściekłych fanów, po seansie finału sam czuję się trochę oszukany. Niestety, na razie serial Hawleya okazał się najciekawszy na poziomie ambicji i wyjściowych konceptów; twórcy potknęli się jednak przy inscenizacji scen masakry i domykaniu poszczególnych wątków. Mimo to wciąż jestem skłonny dać przygodom Wendy i ksenomorfa kolejną szansę – ewentualny drugi sezon pokaże, czy wykazałem się naiwnością.