search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

OBCY: PRZYMIERZE. Recenzja na NIE

Radosław Pisula

13 maja 2017

REKLAMA

Obcy: Przymierze – sequel prequela Obcego – ósmego pasażera Nostromo, niekwestionowanego arcydzieła SF – nie jest jakąś ogromną tragedią, ale na pewno nie zostałby zaproszony na imprezę dla dobrych filmów. Na każdym kroku, przy każdej kretyńskiej decyzji bohaterów i z każdym kolejnym nużącym odkryciem (w założeniach) przerażającej niesamowitości widać, że to jednak przesmażona b-klasa, jaką kiedyś taśmowo wyrzucał z siebie Roger Corman, tylko że zrobiona za wszystkie pieniądze świata. Tli się tu iskra Scotta, ale jest niestety ledwo dostrzegalna.

W miłości reżysera do klasyki kina tkwi zresztą największa siła filmu – pierwszy Obcy był przeniesieniem gotyckiego horroru o nawiedzonym domu w kosmos, a tutaj film jest najmocniejszy, gdy… wpada w ramiona przeszarżowanego kampu i rozwiązań niczym ze starych straszaków i filmów SF. Spuszczony ze smyczy Michael Fassbender, hipnotyzujący, kumulujący w sobie niepokojące demiurgiczne walory Wyspy Doktora Moreau czy Zakazanej planety, dał mi naprawdę sporo radości. Szkoda tylko, że to średnio przystaje do pierwszego aktu i finału, pozlepianych z różnych konwencji oraz – niestety – zbyt nużących. Gdy w oryginale bałem się każdego elementu kadru, cienia, tutaj dokładnie wiadomo, kiedy i gdzie coś się wydarzy, bo bohater właśnie stwierdza, że „hej, muszę iść na papierosa w środku obcej dżungli” albo „umyjmy sobie plecy, prysznic to statystycznie najbezpieczniejsze miejsce w horrorach”.

Film potrafi za to uwieść stroną wizualną, Dariusz Wolski ma cały czas kapitalne oko, Ridley też nadal dużo widzi i potrafi ze dwa-trzy razy zachwycić jakimś bryzgiem krwi (chociaż Obcy w CGI, przynajmniej na początku, jest strasznie pokraczny). Trochę szkoda, że to jednak kontynuacja scenografii z Prometeusza, gdzie migające światełka, hologramy i neony starają się uciekać od brudu i smaru. Nadal jest to bardzo dobrze złapane w kadrze, ale czuć tutaj w każdym urządzeniu tęsknotę za retrofuturyzmem – statki nie są już tak duszne, mokre i nawet gra światłem nie jest zbytnio finezyjna. Tam, gdzie kiedyś snopy świateł z latarki umiejętnie sterowały uwagą widza, tutaj po prostu są. Ogólnie widać w każdym elemencie Przymierza, że Scott nie ma już brawury i odwagi – to dzieło zakorzenionego w przemyśle starego wygi, który idzie na ustępstwa względem blockbusterowej mody, gdyż słupki w Excelu muszą się zgadzać. Nadal przebija momentami z ekranu ten „stary” Scott – uderzając znakomitym kadrem albo gatunkową zabawą z horrorem, ale zbyt dużo tutaj lenistwa i bezpiecznych rozwiązań.

Ale to w żadnym wypadku nie jest tylko jego wina, bo scenariusz Johna Logana i Dantego Harpera został najeżony pułapkami – rozwodnionymi dialogami, znanymi z Prometeusza idiotycznymi decyzjami załogi („w kosmosie nikt nie zobaczy cię w skafandrze na obcej planecie”) czy prawdziwym kompozycyjnym rozgardiaszem, gdzie znalazło się nawet miejsce na scenę walki rodem z Matrixa. Bohaterowie są tutaj też ekspozycyjnymi maszynkami, rzucającymi w twarz widza skumulowaną symbolikę – cytując Miltona, Shelleya, czy cały czas wyciągając z kapelusza nawiązania religijne (w czym przoduje kapitan statku). Coś, co powinno być materiałem do odkodowania przez widza, zostaje podane jak na tacy. Na szczęście ten mitologiczny bigos ratuje znakomity Fassbender – dziwaczny, niepokojący, angażujący widza każdym atakującym z zaskoczenia zdaniem. Całkowicie kradnie przedstawienie, bo reszta ekipy aktorskiej jest poprawna, ale nie ma tutaj postaci, która będzie wspominana po latach – najbliżej tego jest chyba Danny McBride w roli kosmicznego kowboja, ale on zawsze gra siebie i nie mogłem wygonić z głowy przeświadczenia, że to jednak budżetowy Jesse Ventura.

Sama konstrukcja fabularna to wielkie pole bitwy pomiędzy Prometeuszem, pierwszym Obcym i przypadkowymi wstawkami z innych części. Brak tutaj wyważenia składników – jeśli akcja się wlecze, to sto lat; jak idzie w kamp, to taki maksymalny; jak szczuje gore, to aż absurdalnym, a intensywne sceny grozy potrafią uderzyć slapstickiem niczym z Benny’ego Hilla (sekwencja z pielęgniarką).

Obcy: Przymierze jest najlepszy, gdy Fassbender skręca w niezły kamp ze starych SF i horrorów; najgorszy zaś, kiedy Scott zasypia, a film idzie na ślepo z kulą absurdu u nogi. To całkiem ładny film (cieszą laurki dla Gigera), ale chcąc powiedzieć o wszystkim, nie mówi tak naprawdę nic ciekawego – to nużące widowisko, stojące w rozkroku pomiędzy kilkoma różnymi produkcjami, próbujące zlepić z poprzednich odsłon składankę The Beast of Alien – chociaż nie zbliża się do poziomu żądnej z oryginalnych składowych. Nie jest to kino szczególnie złe, ale wypalenie Scotta i mdłą blockbusteryzację czuć tutaj zbyt często. Brytyjczyk dałby sobie już naprawdę spokój z męczeniem tej buły i kupczeniem tajemnicą ksenomorfów (która w wersji nieznanej robiła dużo większe wrażenie), a serię powinien przejąć jakiś utalentowany świeżak, co sprawdzało się dotychczas znakomicie – on sam tak zaczynał, potem Cameron, Fincher czy nawet Jeunet.

Film ma swój urok, powinien spodobać się widzom przychylnie spoglądającym w stronę Prometeusza, bawi szarżującym Fassbenderem, ale w ogólnym rozrachunku ten nierozwinięty facehugger mógł jeszcze posiedzieć w jaju i poczekać na lepsze czasy, bo w tej formie uwagi widzów nie dogoni. Przymierze to ładny, ale niezbyt groźny b-klasowy horror zrobiony za grube pieniądze, który mógł już lepiej całą energię włożyć w renarrację Wyspy Doktora Moreau, zamiast rozmieniać się na drobne.

REKLAMA