O NIESKOŃCZONOŚCI. Coś nam umyka, coś pięknego
Piotr Czerkawski trafnie zauważył kiedyś, że z filmami Roya Anderssona jest jak z Olimpiadą – „konieczność długiego oczekiwania na kolejne premiery tylko zwiększa ich rangę i znaczenie”.1 Twórca Do ciebie, człowieku traktuje proces realizacji niezwykle poważnie, unika pośpiechu, każdy drobiazg podporządkowując autorskiej wizji. Stąd też biorą się owe długie odstępy między premierami, wynoszące zazwyczaj około siedmiu lat. Na O nieskończoności czekać musieliśmy jednak nieco krócej, bo „tylko” lat pięć. Co tym razem przygotował dla nas, cierpliwych i wymagających widzów, Roy Andersson? Odpowiadam: to samo, ale co innego.
To samo, bo nie zmienia się charakterystyczna poetyka filmów Anderssona. W O nieskończoności odnajdziemy długie, statyczne ujęcia, epizodyczną strukturę, oszczędne dialogi i skomponowane na modłę malarską kadry (warto porównać chociażby z obrazami Edwarda Hoppera lub Pietera Bruegla Starszego). Aktorzy znów grają ostentacyjnie sztucznie, czasem zwracając się wprost do widza; ich twarze albo rozrywają się w spazmatycznych okrzykach o pomoc, albo przypominają milczące kamienne nagrobki. Tutaj nic się nie zmieniło – szwedzki reżyser wciąż pozostaje wierny estetyce, którą wypracował na przestrzeni pięćdziesięcioletniej działalności artystycznej. Pod względem stylistycznej konsekwencji Anderssonowi blisko więc chociażby do swojego utalentowanego kolegi po fachu zza oceanu – tego, któremu do twórcy Pieśni z drugiego piętra brakuje tylko jednej litery „s” w nazwisku.
Co innego, bo zmianie uległa tonacja, w której przemawia do nas Andersson. Nadal jest groteskowo – zabawnie i tragicznie jednocześnie. W ostatnich dwóch filmach Anderssona, a zatem w Do ciebie, człowieku i w Gołąb przysiadł na gałęzi…, większy nacisk położony był jednak na pierwszy z tych dwóch aspektów. Nawet śmierć była przez skandynawskiego twórcę rozbrajana i oswajana – za pomocą absurdu (bombowce nadlatujące nad miasto w rytm folkowej piosenki) albo niezręczności (co zrobić z opłaconym obiadem nieboszczyka?). W O nieskończoności Andersson odwraca karty i stawia na ten mniej zabawny, a bardziej tragiczny aspekt ludzkiego życia – to jego najmroczniejsze dzieło od czasów Pieśni z drugiego piętra.
Apokaliptyczny nastrój wprowadza do filmu już narracja z offu. Beznamiętny kobiecy głos spina luźne epizody (jest ich w sumie, jak wyliczył David Bordwell, 32) w jedną całość, rozpoczynając każdy od charakterystycznego sformułowania: „Widziałam…” (oczywistym skojarzeniem wydaje się więc Apokalipsa św. Jana, której wersety rozpoczynają się często w podobny sposób). Dziewczyna w lakonicznych słowach przedstawia nam kolejne historie – widzimy pastora, który stracił wiarę i dręczą go koszmary; mężczyznę, który nie może przeboleć tego, że jego dawny kolega z klasy osiągnął w życiu więcej niż on; żołnierzy maszerujących ku syberyjskim łagrom; ukrytego w berlińskim bunkrze „człowieka, który chciał podbić świat, ale poniósł porażkę” (wojna dalej jest więc niezwykle ważnym, stale powracającym motywem w twórczości Szweda). Niewiele jest wśród tych epizodów scen jawnie optymistycznych lub humorystycznych, przywodzących na myśl fenomenalne muzyczne sekwencje z Gołębia. Nie, w O nieskończoności dominuje inna atmosfera – zdecydowanie bardziej przygnębiająca, melancholijna.
W ten sposób Andersson zbliża się tonacją do swoich wcześniejszych dzieł (Pieśni z drugiego piętra i krótkometrażowego Ziemia jest wspaniała), jednocześnie coraz bardziej rozdrabniając strukturę swoich filmów. Cierpią na tym niektóre ze scen – pozbawione puent oraz istotnych (czyli kilkukrotnie powracających, takich jak pastor, dentysta lub człowiek wspominający kolegę ze szkoły) bohaterów przemijają bezwiednie, pozostawiając widzów w obojętnej konsternacji. Trzeba przyznać uczciwie – zdarzają się takie momenty (jak chociażby ten dotyczący kobiety, która bardzo lubiła szampana, albo mężczyzny poszukującego w barze Lisy Larsson), choć policzyć je można na palcach jednej ręki.
Zdecydowanie więcej jest w O nieskończoności fragmentów magicznych, poetyckich, estetycznie oraz intelektualnie satysfakcjonujących. Do kanonu najpiękniejszych scen wyreżyserowanych przez Anderssona trafi na pewno ta z dentystą zapijającym smutki w barze. Przygnębiony bohater patrzy tępo w dno swojego kieliszka; za oknem lekko prószy śnieg, któremu wtórują delikatne, anielskie głosy śpiewające „Cichą noc”. Świąteczną atmosferę przysłaniają dentyście doczesne zmartwienia. Coś mu umyka, coś pięknego. Co dokładnie? Odpowiedzi udziela podekscytowany mężczyzna siedzący tuż obok: „Wszystko”.