search
REKLAMA
Nowości kinowe

TO – klaun Stephena Kinga znowu straszy

Jakub Koisz

5 września 2017

REKLAMA

Jeśli sprawnie pokierować by odbiorem (choć „pokierować odbiorem” oczywiście brzmi w odniesieniu do tekstu kultury jak oksymoron) najnowszej wersji horroru To w reżyserii Andresa Muschiettiego, film mógłby ujawnić o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. Solidnie rozwijane jest to, co ważne było w książce i co próbowano z niej wyłuskać w miniserialu z 1990 roku, czyli desentyzacja reakcji na okropieństwa. Chociaż To trzyma za gardło od początku do końca, w pewnym momencie sprawnie zmienia się w horror o codzienności. W tworzeniu takiej grozy King był i wciąż jest najlepszy.

Film otwiera scena będąca próbą osadzenia historii w nowej scenerii. Akcja ma miejsce pod koniec lat osiemdziesiątych, a nie sześćdziesiątych, jak w oryginale. Cała reszta zaczyna się podobnie: Georgie, młodszy brat Billa, zostaje porwany przez tajemniczą istotę wypełzającą z kanałów, a najbliżsi nie mogą pogodzić się z jego zniknięciem. Kilka zmian w fabule pojawia się później, jak na przykład uformowanie się grupy Frajerów (czyli dziecięcych protagonistów), ich śledztwo w sprawie porywanych w rodzinnym miasteczku dzieci oraz to, jak odkrywają, że za wszystkim stoi demoniczna istota żywiąca się makabrą oraz strachem – klaun Pennywise. O fabule więcej pisać nie należy, bo znający oryginał literacki wiedzą, o co tutaj chodzi, a świeżaczkom można odebrać przyjemność płynącą z podróżowania przez lasy miasteczka w Maine oraz własne wspomnienia składające się z tego, co nazywa się mitami dzieciństwa.

A są to mity silne w kulturze, szczególnie ostatnio. Etos przyjacielski. Zabawy na świeżym powietrzu. Zaklęte miejsca. Przenikanie się fantasmagorycznego i realnego… Czemu wciąż to działa? Trzydziestolatkowie wychowani na książkach Kinga oraz produkcjach z lat 90. i 80. zaczęli kręcić swoje filmy, a nostalgiczne odwołania do popkultury czasów tzw. Kina Nowej Przygody wespół z uniwersalnymi opowieściami coming of age mogą są pomostem między dorosłymi a ich dziećmi. Świetne z tych możliwości korzysta serial Stranger Things, który – umówmy się – rzucił sporo światła na nową wersję Tego. Nie chodzi w tych podobieństwach wyłącznie o epokę oraz obecność Finna Wolfharda, ale również o szyldy z reklamami filmów, które ówcześnie się oglądało. Widać było je w zwiastunie, ale na szczęście nostalgia w filmie To nie jest nadrzędna wobec opowieści. Zresztą zabieg osadzenia akcji w latach 80. ma dużo sensu w kontekście sequela, który został już potwierdzony.

Zaktualizowano wprawdzie charaktery dzieciaków, ale nie pozbyto się ciężaru, który obecny był w książce. A bywa ciężko: pojawia się wątek pedofilski, bardzo dosadnie zilustrowane fizyczne prześladowanie w szkole (i wcale nie wydaje się ono anachroniczne wobec dzisiejszego, psychicznego), alkoholizm, fobie, kompleksy na tle rasowym i pochodzeniowym. Jaeden Lieberher w roli Billa konsekwentnie rozwija swoją drogę ku porzucenia demonów przeszłości, Jeremy Ray Taylor jako otyły Ben bardzo dobrze wciela się w worek treningowy dla oprychów z korytarza, a Sophia Lillis odnajduje się jako kobieca siła w tej bandzie. Jej wątek jest bowiem najmroczniejszy. To jej dorośli wyrządzają najwięcej krzywd i przed nimi otacza się grubym murem.

Reszta dzieciaków oprócz charyzmy obdarowuje ekran pogłębioną psychologią i dla każdego wystarczyło czasu ekranowego. To jeden z najlepiej wszczepionych w fabułę składów ekranowych od dawna. Najmniej wiadomo o przezabawnej postaci granej przez Finna Wolharda, jednak w kulminacyjnym momencie scenariusz przekazuje jej palmę pierwszeństwa. Zaznaczę jeszcze raz, bo to nie są truizmy – film posiada jeden z najlepszych ansambli w kinie od dawna. Dorośli w tym filmie są nieważni. Nie mają klucza do świata dzieci, mogą jedynie rzucać na niego równie mroczny cień co klaun-morderca.

Nie odpuszcza jednak ciekawość (szczególnie, jeśli zna się przymiarki do tej roli), jak sobie poradziliby brani pod uwagę Tilda Swinton czy zdolny „ryjowiec” Will Poulter w roli Pennywise’a, ale to tylko “co by było, gdyby”. Bill Skarsgård straszy w tej roli tak, jak straszyć należy, zapisując się złotymi zgłoskami w historii popkulturowej koulrofobii.

To jest filmem wyjątkowym, bo mimo brutalności nie zostawia w widzu uczucia, że zaserwowano szpanerską katarstyczność, która polegać miała jedynie na reagowaniu na straszaki czy zrywaniu i ponownym budowaniu poczucia bezpieczeństwa. Tutaj chodzi o coś więcej, bo chociaż na ekranie dzieją się coraz to brutalniejsze rzeczy, tylko wspólnota i autoterapia mają szansę przeciwstawić się temu horrorowi. Ta pobudka świadomości udziela się widzowi podczas seansu – fobie wydają się słabnąć, obsesje są kwestionowane, a czystość w sercu dziecka pozostaje nieskażona. Podparcie seansu odpowiednim komentarzem mogłoby przynieść wiele dobrego jako narzędzie w filmoterapii. Strach blednie, natręctwa są coraz mniejsze, a obok przyjaciele. Dokładnie tak, jak wujek Stephen King przykazał.

REKLAMA