search
REKLAMA
Recenzje

NOCNA BESTIA. Horror science fiction od Tromy

Tomasz Bot

27 lutego 2020

REKLAMA

Dziś lądujemy w takim mule, że nietypowo zaczniemy od ciekawostek. Muzykę do Nocnej bestii skomponował 17-letni J.J. Abrams, tutaj właśnie rozpoczynając swoją przygodę z kinem. Tym filmem delektuje się w Mandy Nicolas Cage, nim spada na niego samo piekło. I to tyle, jeśli idzie o znane nazwiska w i wokół Nocnej bestii oraz skojarzenia z Fabryką Snów. Reszta to już anty-Hollywood. To Troma. I jeśli którykolwiek element obrazu zacznie przypominać “normalny” film – z automatu zostaje zapieczony w tanim, tłustym serze o złym smaku. Przyjemnie złym.

Zaczyna się jak Predator. Na terenach wiejskich rozbija się statek kosmiczny (oldskulowe efekty specjalne kojarzą się z Sigmą i Pi oraz Panem Kleksem w kosmosie). Z katastrofy wychodzi cało obcy, uzbrojony w śmiercionośny laser, i zaczyna wybijać lokalsów. Do walki z nim staje policja na czele z nieustraszonym szeryfem.

Nocna bestia – produkcja Dona Dohlera z 1982 roku, rówieśnik Blade Runnera – ma pełne prawo wywołać konfuzję u widza, który gustuje w blockbusterach. Oglądamy film tani jak barszcz, spektakularnie niewidowiskowy i ostentacyjnie B-klasowy. Każdy jego element przeczy obecności na planie fachowców od czegokolwiek. Pozory! To nie jest przypadkowy gniot, jak choćby osławiony Samurai Cop. I mimo że oba tytuły widziałem kiedyś w ramach jednego pokazu na wrocławskich Nowych Horyzontach, mamy tu do czynienia z dwoma odrębnymi porządkami filmowymi. Samurai Cop miał być dobrym kinem akcji, a skończył jako smakowity paździerz. Za to Nocna bestia została zaplanowana jako tania hybryda SF i horroru, bez kompleksów dołączając do defilady kinowych maszkar Tromy. Co prawda legendarna wytwórnia nie produkowała filmu, lecz stała się tylko jego dystrybutorem, ale obraz idealnie współbrzmi z resztą jej repertuaru.

Fabuła jest tu licha. Rzecz sprowadza się do biegania po lesie – albo potwór kogoś ściga, albo jest ostrzeliwany zza drzew. Monstrum wygląda jak miks małpy i jakiejś zgrubiałej parówki. Ma szpony i ostre zęby; chętnie urywa ręce i gumowe głowy ubranym we flanele miejscowym. Jeszcze częściej traktuje ludzi z lasera. Kosmiczna broń “pyka” tandetnymi smugami kolorów. Cele rozpadają się na dziwne struktury przypominające niekiedy kryształy, a potem zupełnie dematerializują. Efekty przypominają kreskówki lub wszystkie te tanie monster movies z lat 50. (m.in. Revenge of the Creature), które pewnie trzeba znać na pamięć, żeby dostać etat w Tromie.

Nie dzieje się tu ani wiele, ani jakoś oryginalnie; Nocna bestia nie jest w żaden szczególny sposób ekscytująca. To raczej obraz slow i low. Pierwsze – bo lekko anemiczny (czy też opóźniony). Drugie – bo horror współtworzą tu tekturowo-lateksowo-keczupowe rekwizyty. Aktorzy raczej są niż grają; na pewno sporo biegają i korzystają z broni palnej. Odtwórca roli szeryfa udowadnia, że można mieć charyzmę ujemną, poza tym siwiznę, brzuszek i wąsa – i załapać się przed kamerę. Jego romans z koleżanką z pracy zapewni nam mikropromil ekscytacji, gdy staną naprzeciw siebie nadzy, by dać wyraz długo tłumionej namiętności. Scena jest, rzecz jasna, tak podniecająca jak oglądanie pumeksu szorującego pumeks, ale – no, serio mówię – ma też pewien naturalny urok. Nocną bestię rozkręci na chwilę wątek naukowców, którzy jakimś cudem rezydują tutaj na wsi i także postanowią dać odpór kosmicznemu terrorowi – z pomocą jakże pomysłowej pułapki zastawionej w laboratorium.

Blisko dwadzieścia trupów w trakcie projekcji to nie byle co, a nie da się ukryć, czeka się tu głównie na “zejścia”. Ten solidny body count pomoże nam w miarę bezboleśnie dotrwać do końca seansu, robiąc co rusz wyrwy w piekących uszy nudnych dialogach. Zasadniczo całe te dożynki z różowymi laserowymi strzałami, przeskakiwaniem przez płoty i nocnym klimatem (bo i bestia nocna) składają się na przyjemnie “inne” doznanie. Choć – żeby była jasność – śmiech będzie się raczej w nas tlił, niż dziko eksplodował. Być może też warto skorzystać z wypróbowanej już przez Nowe Horyzonty metody i połączyć Nocną bestię z paroma innymi “taniochami” ery VHS, zaczynając od tego tytułu, a kolejnymi dociskając poziom absurdu.

Wiele razy już podkreślałem, że preferuję kicz nieintencjonalny, ale Nocna bestia wzbudza sympatię. To mocna, solidna Troma, szczęśliwie zamknięta w nie najdłuższym czasie projekcji. Nie tak porywająca jak Toksyczny mściciel ani tak zabójczo nudna jak Surfujący naziści muszą umrzeć! Po prostu pożywna przekąska dla lubiących suchary maczane w szlamie.

Zwróćcie również uwagę na piękną okładkę nieistniejącej już firmy Video Rondo, wspaniale korespondującą z zawartością pudełka.

REKLAMA