NIEZNAJOMI Z POCIĄGU. Mroczna strona Hitchcocka
Im dłużej i dokładniej zagłębiam się w historię kryminologii, tym częściej zastanawiam się nad tym, jak wielu ludzi cofa się przed popełnieniem zbrodni z powodu oporów moralnych, świadomości dobra i zła czy nakazów sumienia, a ilu z powodu obawy przed schwytaniem, konsekwencjami i nieuniknioną karą. Czy stuprocentowa gwarancja nietykalności zmieniłaby te proporcje? Już sama możliwość wydaje się poniekąd przerażająca.
Nauka idzie do przodu, techniki śledcze również, ale czynnik ludzki i jego ułomność pozostają niezmienne. Zbrodnia tak zwana doskonała owszem, istnieje, niemniej na ile wpływa na to przemyślność sprawcy, a na ile ślepy los i przypadek, to już sprawa dyskusyjna. Nie tak dawno czytałam o smutnym przypadku jedenastoletniej Trudy Appleby, którą dwadzieścia lat temu widziano, jak wsiada do srebrnego sedana, po czym ślad po niej zaginął. Jej matka zmarła potrącona przez pijanego kierowcę w 2014 roku, nigdy nie doczekawszy się wyjaśnienia, co spotkało jej córkę. Sprawa pozostaje nierozwiązana, chociaż policja otwarcie przyznaje, że sprawca porwania „jest im znany”, ale ponieważ wedle wszelkiego prawdopodobieństwa już nie żyje, okoliczności tragedii, jaka spotkała Trudy, raczej na zawsze pozostaną tajemnicą. Brak jednoznacznego dowodu, brak świadka, splot wydarzeń – i winny, nawet jeśli znany, odchodzi wolno i unika sprawiedliwości.
Dajmy na to, że jesteś gwiazdą tenisa, jak Guy Haines. Już teraz masz cały świat u stóp, a perspektywy jeszcze lepsze – wspaniała kariera i lukratywne małżeństwo z piękną dziedziczką. Jest tylko jedna drobna przeszkoda, mianowicie dotychczasowa żona, która nie ma ochoty udzielić rozwodu. Załóżmy, znów całkowicie hipotetycznie, że pod wpływem komfortowego złudzenia anonimowości w pociągu mówisz kilka słów za dużo towarzyszowi z przedziału.
Towarzysz, twój współpasażer, taki jak Bruno Anthony. Jowialny, trochę irytujący, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwy, a nawet budzący politowanie – spójrzcie tylko na ten krawat i upodobanie do kolumny z plotkami! Nie mówiąc już o kompletnie oderwanej od rzeczywistości koncepcji doskonałej zbrodni. Zabawny facecik i zabawna teoria, w sam raz na wypełnienie nudy dłużącej się podróży. O wszystkim można zapomnieć natychmiast po postawieniu stopy na peronie. Chyba że okaże się, iż zabawny człowieczek bynajmniej nie jest taki zabawny i mówi zupełnie serio, a każde twoje rzucone w złości zdanie może się znienacka obrócić przeciwko tobie.
Podstawą scenariusza Nieznajomych z pociągu była książka Patricii Highsmith pod tym samym tytułem, jednak Hitchcock, jak to on, potraktował materiał literacki z dużą swobodą. Przede wszystkim skorzystał z okazji, by zagłębić się w motyw dwoistości ludzkiej natury i dwoistości życia w ogóle, zestawiając mrok i światło jako dwa nieodłączne elementy funkcjonującej sprawnie całości. Motyw pary i dwójki przewija się przez cały film, przy czym główni bohaterowie – Guy i Bruno – są pokazywani zarówno pod względem komplementarności, jak i przeciwieństwa. Momentami wydaje się, jakby Bruno nie dążył do tego, by zacząć żyć życiem podobnym do tego, które jest udziałem Guya, ale by je przejąć. Ujmując rzecz metaforycznie, tak by się stało, gdyby Guy pozwolił przejąć kontrolę swojej mrocznej stronie, uosabianej przez Bruna.
Guy reprezentuje porządek ujęty w określone struktury, w tym również struktury prawa, a Bruno chaos i pragnienie, by „doświadczyć przed śmiercią wszystkiego”. U Hitchcocka motyw poszukiwania własnej tożsamości uwzględnia pogodzenie się zarówno z jasną, jak i mroczną stroną własnego charakteru. Nie ma tu czerni i bieli. Jest starcie różnych opcji, z których każda mogłaby w pewnych okolicznościach dojść do głosu. Guy jest, owszem, poniekąd pozytywnym bohaterem uwięzionym w labiryncie bez wyjścia, jednak jego niewinność jest co najmniej dyskusyjna. W scenie, kiedy rozmawiając przez telefon z Anną, informuje ją, że Miriam nie zamierza udzielić mu rozwodu, rzuca z goryczą „mógłbym złamać jej kark!”, jednocześnie śledząc wzrokiem odjeżdżający pociąg. Kamera przenosi nas do domu Bruna, który wykonuje dłońmi gest naśladujący duszenie. To jest chwila, w której Guy, pobudzony emocjami, autentycznie rozważa zasadność planu Bruna i jego szanse powodzenia. Nawet jeśli tylko przez chwilę, to jednak ta myśl się pojawia. I odwrotnie – Bruno deklaruje, iż zazdrości Guyowi jego swobody i perspektyw, tego, że może „żyć własnym życiem”.
Czy jednak rzeczywiście? Przecież Guy jest uwięziony w pułapce oczekiwań i konwenansów, pod obserwacją teścia in spe i w ciągłym lęku przed skandalem. Bruna skandal nie przeraża, robi co chce i jak chce – pijąc, paląc, przepuszczając pieniądze na hazardzie i grzejąc się w cieple absolutnej akceptacji matki ślepej na jego wady. Wbrew temu, co deklaruje, zapewne chętnie powitałby w swoim życiu nieco ładu i zasad, które pomogłyby mu się określić, a tym samym poczuć się bezpiecznie. Ten swoisty pojedynek perspektyw jest uwypuklony przez wysmakowane zabiegi wizualne. Raz będzie to kontrast między rozświetlonym Kapitolem a ponurym gotyckim wnętrzem, a kiedy indziej – dosłowne cofnięcie się Guya w „strefę cienia” w momencie, gdy obok przejeżdża radiowóz. Obok przeciwieństwa z równym powodzeniem funkcjonuje przenikanie. I taki jest główny wydźwięk Nieznajomych z pociągu.
Pierwszym kandydatem do roli Guya był William Holden, który jednak odmówił. Zastąpił go Farley Granger, delikatniejszy i bardziej chłopięcy, co wyszło postaci zapewne na dobre. Niekwestionowaną gwiazdą jest tu jednak Robert Walker jako Bruno, swobodnie lawirujący między pozą jowialnego wujaszka, charyzmatycznego uwodziciela, oddanego syna i wyrachowanego manipulatora. Niestety, Walker zmarł niedługo po premierze filmu, miał zaledwie trzydzieści dwa lata i jego kariera nie zdążyła się nawet w pełni rozwinąć. Wielka szkoda.
W ramach ciekawostki, brytyjska i amerykańska wersja filmu różnią się zakończeniem. W tej drugiej widzimy Guya ponownie w pociągu, tym razem w towarzystwie Anny. Tak jak kiedyś uczynił to Bruno, inny pasażer zaczepia go, pytając o personalia. W pierwszym odruchu Guy chce przyjaźnie odpowiedzieć, w drugim – przy milczącej aprobacie Anny – wstaje i po prostu odchodzi. Lekcja nie poszła na marne. Osobiście wolę jednak wersję brytyjską, mniej dosłowną i na swój sposób dwuznaczną. Bo też czy film rozważający dwoistość nie powinien dwuznacznie się zakończyć?
korekta: Kornelia Farynowska