NARODZINY NARODU. Recenzja filmu
Trzeba przyznać, że polska martyrologia nie jest w kinie odosobniona. Tak samo jak nasi filmowcy nie mogą wyrwać się spod jarzma historii – przebogatej dodajmy – bezustannie wałkując a to powstanie warszawskie, a to Holocaust i ogólnie niełatwy związek z Żydami, tak i amerykańscy twórcy nie potrafią przeskoczyć tematu niewolnictwa oraz opresji czarnych przez białych. To, co na papierze brzmi jak partia szachów, w rzeczywistości pęka od arcyciekawych faktów i wciąż kontrowersyjnych kwestii. Wypada zatem żałować, iż zarówno nad Wisłą, jak i za oceanem te problemy z przeszłości traktuje się mocno po macoszemu, przenosząc je na duży ekran we wciąż ten sam, niezmienny sposób i tym samym kręcąc się z nimi w kółko. Dowodem na to głośny ostatnimi miesiącami fresk Nate’a Parkera o buncie niewolników z 1831 roku.
Film Parkera zyskał rozgłos nie tylko dzięki celowemu nawiązaniu tytułem dla klasycznej produkcji D. W. Griffitha sprzed ponad wieku (oba wszak prawią o rasizmie) oraz wychodzącym na światło dzienne prywatnym skandalom reżysera, ale też przez wzgląd na swoje mocno niezależne korzenie. Nakręcony w niespełna trzydzieści dni i kosztujący śmieszne osiem milionów dolarów dramat z epoki stał się prawdziwą sensacją festiwalu w Sundance i zarazem jego rekordowo wykupionym do dystrybucji filmem (wytwórnia Foxa musiała wyłożyć na to prawie dwukrotność budżetu!). Od tego czasu niemal bezustannie stawia się go w gronie oscarowych pewniaków i laureata innych prestiżowych nagród. Jednocześnie zaskakują dość chłodne opinie o jakości tego dzieła.
Żeby nie było – pierwsza część filmu jest naprawdę bardzo dobra, być może nawet lepsza od Zniewolonego sprzed kilku lat.
Co prawda bezwstydnie leci na kliszach dobrych, prawych i niewinnych braci z Afryki oraz głupich, ohydnych i wiecznie zapijaczonych białych, którzy mogą sobie do woli poużywać przed kamerą najbardziej rasistowskiego i zakazanego obecnie słowa. Pod tym względem to więc de facto mocno czarno-biała historyjka. Za to ładnie nakręcona w kolorze, zgrabnie poprowadzona, intrygująca, solidnie zrealizowana i takoż zagrana (wbrew pozorom w obsadzie nie brakuje gwiazd, nawet jeśli lekko przebrzmiałych, jak Penelopa Ann Miller lub nigdy należycie nie rozbłysłych – Armie Hammer).
Poznajemy zatem chłopca o imieniu Nat i pochodzącym od jego panów nazwiskiem Turner. Dziecko wydaje się być potrójnie szczęśliwe, bo nie dość, iż nosi na ciele znaki pozwalające starszyźnie uznać go za przyszłego mesjasza, to w dodatku posiada smykałkę do pisania i czytania – talent zauważony w dodatku przez białych. I to tych z rodzaju bardziej cywilizowanych, niebijących za często, którzy szanują swoich niewolników. Dzieciństwo Nat spędza zatem dość beztrosko – na nauce i na zabawie z synem właścicieli. A gdy dorasta, staje się prawdziwym prorokiem z uwagi na perfekcyjną znajomość Pisma Świętego oraz głęboką religijność. W końcu także zakochuje się w najpiękniejszej dziewczynie w całej okolicy. Ot, koszmarna rzeczywistość zniewolonego…
Oczywiście koloryzuję nieco w równie frywolny sposób, co twórcy swój film. Niemniej na tle swoich braci Nat faktycznie pretenduje do tytułu szczęściarza roku. Nie jest przy tym samolubny, wyraźnie dostrzega cierpienie innych i odciska to na nim wyraźne piętno. Pod tym względem film nie oferuje jednak nic nowego w temacie, czyniąc z niebanalnej prawdy dość błahą, schematyczną opowieść o ciemiężonych. Dobrze się go jednakże ogląda, potrafi wciągnąć, nie brakuje mu zarówno silnych, charyzmatycznych postaci, którym się kibicuje, jak i sympatycznego, odpowiednio dawkowanego humoru dla kontrastu z tak zwanym mięsem (a tego nam twórcy nie szczędzą).
Już tutaj co prawda pojawia się oczywisty problem przekłamania, a nawet – nomen-omen – wybielania historii, aby tylko przypodobać się widzowi, ale dopóki wszystko gra, to nie zwraca się na to szczególnej uwagi (poza tym nie oszukujmy się, nie jest to dobrze znany, szczególnie polskiemu odbiorcy, jej wycinek). Problem pojawia się, gdy dochodzi do buntu i tytułowych „narodzin narodu”. Już bicz z tym, że do walki o wolność doprowadza naszego herosa nie troska o pozostałych, lecz zwykła chęć zemsty – w imię miłości rzecz jasna. I wbrew temu, w co Nat zdaje się wierzyć, a co potrafi zacytować z zamkniętymi oczami. I co przyprawia widza o palpitację serca w niemal każdej scenie, w której Nathaniel ma religijne widzenia – ze szczególnym uwzględnieniem aniołka (sic!) ze skrzydełkami i aureolką zakupionymi chyba na halloweenowej wyprzedaży w Tesco.
Kiczowata stylizacja oraz cała rewolucja to, paradoksalnie, największa bolączka filmu.
Wtedy to właśnie pojawia się także efekt slow-motion, a Nathaniel wskakuje na konia i wygłasza przemowy godne Bravehearta lub innego Rob Roya. I, jak można się domyśleć, wypada jak parodia tychże przywódców (acz trzeba przyznać, że nie aż tak żałośnie, jak Kristen Stewart w filmie o Śnieżce). Z niewielkiego, niemal osobistego dramatu człowieka, który jest w stanie dojrzeć więcej od przeciętnego niewolnika, wyrastając na duchowego przywódcę tychże ludzi, przechodzimy zatem do kompletnie nieprzystających do ogółu, krzykliwych scen akcji – pełnych patosu, górnolotnych przemówień i bohaterskich śmierci rodem z Dnia Niepodległości. Scen w dodatku słabo zrealizowanych, niemających w sobie ani polotu, ani tym bardziej dramatyzmu, o emocjach nie wspominając. Acz zważywszy na iście partyzancki rodowód filmu mogących imponować.
Wątpliwości względem takiego obrotu spraw rozwiewa rzut okiem na listę płac. Parker, dla którego jest to reżyserski debiut, nie tylko sam siebie obsadził w głównej roli, ale też napisał do filmu skrypt i był jednym z głównych producentów. Być może dlatego nikt nie powiedział mu, że co za dużo, to niezdrowo. Że zamiast bawić się w kiepską wojenkę i ordynarne stylizowanie protagonisty na czarnego Jezusa, lepiej by było nakreślić chociażby związek między Nate’em, a białym Samuelem, z którym wspólnie dorastał, albo też rozwinąć pojawiający się już w prologu wątek naznaczenia chłopca. Wtedy z pewnością całość byłaby ciekawsza i oryginalniejsza, wrażenia z seansu pozytywniejsze, a dysonans między dwoma połowami dzieła nie tak rażący.
W latach sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych ubiegłego stulecia ten film mógłby być rewolucją większą niż ta, którą twórcy próbują nam sprzedać na ekranie (co ciekawe właśnie wtedy dążył do zrealizowania tej historii Norman Jewison).
Dziś to niestety kolejny, jeden z wielu tytułów o życiu w kajdanach na głębokim południu dawnej, jeszcze nie zjednoczonej Ameryki Północnej. Spóźniony o parę dekad, przebrzmiały zarówno pod względem stylistyki, jak i narracji, radośnie przekłamujący historyczne fakty w imię wyższej, wyjątkowo natrętnej propagandy oraz, co gorsza, nużący i niemający nic nowego do zaoferowania w temacie rasizmu i/lub niewolnictwa. Daleko mu co prawda do kompletnej porażki – zarówno artystycznej, jak i finansowej, gdyż przy naprawdę niskim budżecie film spokojnie będzie jeszcze zarabiał na siebie – ale też kompletnie niewykorzystujący swojego potencjału.
Mając w rękach teoretycznie prawdziwą bombę i filmowy samograj, Parker stworzył dziełko bardzo bezpieczne, łopatologiczne i w finale niezwykle mdłe, gubiące gdzieś po drodze sedno. To w końcu także mocno zbędna produkcja, która ujrzało światło dzienne jedynie przez wzgląd na narastające w ostatnich latach polityczno-kulturowe niesnaski. I nie tylko nie próbuje tego faktu nawet ukryć, ale też poważnie może im zaszkodzić…
korekta: Kornelia Farynowska