search
REKLAMA
Nowości kinowe

NA SKRZYDŁACH ORŁÓW. Więzień patosu

Dawid Konieczka

17 grudnia 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Część historii Erica Liddella, szkockiego złotego medalisty Igrzysk Olimpijskich z 1924 roku, widzowie poznali już ponad 35 lat temu za sprawą Hugh Hudsona i jego oscarowych Rydwanów ognia. Film brytyjskiego reżysera przedstawiał fragment życiorysu słynnego biegacza z okresu jego przygotowań do wzięcia udziału we wspomnianej imprezie. Najnowsze podejście do biografii Liddella, Na skrzydłach orłów, pokazuje czas już po sukcesie na igrzyskach, skupiając się na pobycie bohatera w Chinach i jego działalności misjonarskiej podczas japońskiej okupacji. Okazuje się jednak, że nawet tak ciekawy materiał na film potrafi zupełnie przytłoczyć reżysera. Szerzej nieznany Stephen Shin nie poradził sobie bowiem niemal z żadnym aspektem własnego dzieła.

Największym mankamentem filmu jest całkowity brak pomysłu twórców na poprowadzenie sensownej narracji. Pierwsza połowa Na skrzydłach orłów to zlepek bardzo luźno powiązanych ze sobą scen pokazujących Liddella w różnych życiowych sytuacjach. Przykładowo, bohater żegna się z rodziną opuszczającą Chiny, po czym następuje cięcie i przejście do ujęcia zasmuconego Liddella przed zrujnowanym przez Japończyków domem; kolejne cięcie — grupa uciekinierów chowa się w szkole przed najeźdźcami. Tego typu montażowych sklejek jest tu mnóstwo. Ciąg przyczynowo-skutkowy pozostaje ledwo zauważalny mniej więcej do połowy filmu. Wówczas Shin zaczyna nieco lepiej łączyć ze sobą kolejne sceny, chociaż nadal przychodzi mu to z niemałym trudem. Reżyser posługuje się także dość niezrozumiałym zabiegiem okazjonalnej narracji spoza kadru, prowadzonej przez jedną z postaci drugoplanowych, Xu Niu. Komentarz z offu objaśnia wprost to, co dzieje się na ekranie, a także wyraża myśli zarówno samego Xu, jak i Liddella. Shin nie pozostawia miejsca na domysły widza.

Jakby tego było mało, Na skrzydłach orłów jest przesiąknięty patosem do granic wytrzymałości. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że to najbardziej pompatyczny film, jaki widziałem od wielu lat. Reżyser nieustannie popada w skrajności w oddawaniu nastrojów poszczególnych scen. Jeśli dzieje się coś dobrego, wszystko jest niebiańsko spokojne, piękne i wypełnione miłością; w momentach smutnych tragedia przybiera rozmiary apokaliptycznej katastrofy. Lwią część odpowiedzialności za napuszony charakter dzieła trzeba zrzucić na zupełny brak kontroli reżysera nad muzyką. Shin zdaje się absolutnie nie wierzyć w dramaturgiczne możliwości ciszy. Niemal każdej scenie towarzyszy natarczywa ścieżka dźwiękowa, bezwstydnie nakierowująca widza na emocje, które powinien czuć. Zabawnie (do pewnego stopnia) robi się wtedy, gdy reżyser ewidentnie nie wie, co począć z tą — skądinąd całkiem urokliwą — muzyką, zatem wstawia ją bez pomysłu do dowolnych scen, mając chyba nadzieję, że po prostu zrobi się dramatycznie.

Na tym niestety nie koniec potknięć Na skrzydłach orłów. W końcu w filmie biograficznym centralną postacią jest autentyczny bohater. Tutaj jawi się on jednak niemal jak żyjący święty. Oczywiście nie jest wadą to, iż wizerunek Liddella pozostaje jednoznacznie pozytywny. Problem stanowi fakt, że Shin przedstawia go w sposób całkowicie uniżony, jako postać, która zniesie wszystko dla dobra innych, bez żadnych chwil słabości czy zwątpienia. Bohater całuje w czoła wszystkie napotkane dzieci, oddaje ostatnie porcje jedzenia głodnym i wycieńczony staje do wyścigu z naczelnikiem obozu — wszystko to niemal bez zająknięcia. Podobnie jednak jak w przypadku narracji, reżyser w drugiej połowie filmu poświęca odrobinę więcej czasu Liddellowi i jego odczuciom. Wrażenie pogłębienia psychologicznego to jednak zasługa przede wszystkim Josepha Fiennesa, który stara się oddać jak najwięcej niejednoznaczności mimiką, aczkolwiek trzymany przez Shina na tak krótkiej smyczy sam nie jest w stanie uratować filmu przed katastrofą.

Ennio Morricone i Giuseppe Tornatore; "Lo sguardo della musica"

Chociaż w granicach pojedynczych scen reżyser zdradza drobne przejawy umiejętnego operowania inscenizacją, to całość filmu jest nieznośnie ckliwą, ułożoną w pretekstowy sposób serią epizodów z życia szkockiego lekkoatlety i misjonarza. Stephen Shin sam pozbawia swój film jakiejkolwiek dramaturgii, tworząc płaskich bohaterów, których losami nie sposób się przejąć, wbrew natarczywym sugestiom muzyki. Na razie pozostaje wrócić do Rydwanów ognia, a o dalszych etapach życia Erica Liddella dowiadywać się z innych źródeł, przynajmniej do czasu, gdy ktoś nakręci film godny tej postaci.

korekta: Kornelia Farynowska

Dawid Konieczka

Dawid Konieczka

W kinie szuka przede wszystkim kreatywności, wieloznaczności i autentycznych emocji, oglądając praktycznie wszystko, co wpadnie mu w ręce. Darzy szczególną sympatią filmy irańskie, science fiction i te, które mówią coś więcej o człowieku. Poza filmami poświęca czas na inną, mniej docenioną sztukę gier wideo, szuka fascynujących książek, ogląda piłkę nożną, nie wyrasta z miłości do paleontologii i zastanawia się, dlaczego świat jest tak dziwny. Próbuje wprowadzać do swojego życia szczyptę ekologii, garść filozofii i jeszcze więcej psychologii.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA