NA GŁĘBOKĄ WODĘ. Gdy ambicje przerastają umiejętności
Przed seansem filmu Jamesa Marsha (reżyser m.in. Teorii wszystkiego) nie miałem pojęcia, kim był Donald Crowhurst i jakiego wyzwania się podjął. Nie znałem historii wielkiego rejsu i wszystkiego, co za nim stało. Jeśli cechuje was podobna ignorancja w tym temacie, to w żadnym razie nie musicie śpieszyć się z wyprawą na Wikipedię. Brak wiedzy pozwala bowiem obserwować te wydarzenia tak jak ludzie sprzed pięciu dekad – z mieszanką obaw i wielkich nadziei. Niepewność co do losu Donalda i wyniku wyścigu sprawiają, że każdą trudność i przeszkodę na jego drodze odbieramy nerwowo i z trwogą. Świetny i nacechowany subtelnością występ Colina Firtha pozwala nam zrozumieć pobudki filmowego Crowhursta, dzięki czemu naprawdę trudno jednoznacznie potępić jego niełatwe decyzje.
Donald jest bowiem marzycielem spoglądającym tęsknie w kierunku horyzontu i to niezależnie od tego, co do tej pory osiągnął. Rodzina, dom i nie najgorzej prosperujący biznes dają mu radość, ale nie prawdziwą satysfakcję. Mężczyzna pragnie zostać zapamiętany jako ktoś, kto dokonał czegoś wyjątkowego.
Kiedy więc ogłoszono konkurs na najszybsze samotne okrążenie świata, Donald wiedział, że to jest jego szansa na wielkość. Postanowił zbudować własny okręt i stanąć za jego sterem pomimo braku doświadczenia w dłuższych rejsach. Z czasem zaczęły się jednak pojawiać kolejne trudności, a rosnąca z każdym dniem presja ze strony inwestorów, prasy i lokalnej społeczności sprawiła, że w gruncie rzeczy rozsądny człowiek został niejako zmuszony do postąpienia wbrew własnym przeczuciom. Im bliżej dnia wypłynięcia, tym więcej wątpliwości w sukces przedsięwzięcia – w końcu dochodzi do nas, że to nie będzie ckliwa i podnosząca na duchu historyjka.
Podobne wpisy
James Marsh nie ocenia jednoznacznie swojego bohatera i przedstawia go z dużym zrozumieniem. Reżyser nie udaje jednak, że decyzje Donalda nie miały ogromnego wpływu na jego żonę i dwójkę dzieci. Partnerka protagonisty (Rachel Weisz) nie jest wyłącznie obiektem tęsknoty samotnego Crowhursta – to także zaangażowana matka i silna kobieta, która rozumie romantyczne marzenia swojego męża, nawet jeśli wiąże się z nimi tak duże ryzyko. Być może zostaje ona nieco zaniedbana przez scenarzystę, ale należy docenić, jak zgrabnie przedstawił on dramatyczne przeżycia całej rodziny Crowhurstów bez popadania w przesadną ckliwość. Podobnym wyważeniem charakteryzuje się reżyseria Marsha, który oszczędza nam obłąkańczych monologów i gniewnego wznoszenia rąk ku niebiosom. Przemiana Donalda postępuje stopniowo i wiarygodnie, a rewelacyjny Firth pozwala nam zapomnieć, że oglądamy znanego aktora – zamiast niego widzimy zdesperowanego człowieka porywającego się z motyką na słońce. Innym przejawem twórczej powściągliwości jest oszczędność w warstwie muzycznej – reżyser i kompozytor często trzymają orkiestrę w ryzach, pozwalając należycie wybrzmieć dźwiękom morza i elementów jachtu.
Imponujące zdjęcia i zapadające w pamięć kadry pomagają urzeczywistnić iluzję morskiej tułaczki i zarazem zrozumieć zamiłowanie do przemierzania bezkresu oceanu. Na szczęście całe to piękno zostaje zrównoważone niebezpieczeństwem i niekończącymi się trudami – dzięki temu Na głęboką wodę ani przez chwilę nie wydaje się wzniosłą laurką ani surowym kazaniem. Postać Donalda Crowhursta i jego decyzje są mocno niejednoznaczne i każdy widz ma okazję samodzielnie się ustosunkować do tego tematu. Niezależnie od ewentualnego werdyktu należy jednak zadać sobie pytanie: gdzie byłby świat, gdyby nie szalone marzenia i śmiałe próby ich realizacji?