MYŚLIWI Z RUIN. Science fiction po koreańsku na wesoło [RECENZJA]
Czego w tym filmie nie ma – jest apokalipsa, akcja, survival, żywe trupy, krwawe strzelaniny, walki wręcz, skoki z wysokości, karzeł-gangster, dramat ojca, szalony czarny charakter, superbohaterski myśliwy i jego dowcipny giermek, piękna łamaczka serc, mniej piękna łamaczka serc i postapokaliptycznych portfeli, a nawet trochę medycznego gore. I to wszystko podane bez patosu, całkiem nieźle zrealizowane technicznie i znakomicie nadające się na weekendowe kino bez zobowiązań. Za reżyserię Myśliwych z ruin odpowiadał Myeong-haeng Heo, ale pewnie nikt go nie zna. W rolach głównych wystąpili podobnie nieznany aktorzy, no może prócz Dong-seok Ma, bo miał już kilka ról w znanych produkcjach np. Gilgamesha w Eternals. Generalnie, im dalej w akcję, tym dla Myśliwych lepiej, aż do pełnego rozwinięcia postapokaliptycznego mordobicia w finale. Z czystym sumieniem więc produkcję rekomenduję każdemu, kto oczekuje czegoś innego od postapokaliptycznego science fiction niż filozoficznych rozważań o prawach robotów oraz przyszłości ludzkiego gatunku… chociaż nawet refleksję na temat naszej biologicznej przyszłości znajdziemy w Myśliwych.
Film jednak zaczyna się niemrawo oraz nieco sztucznie. Nie mam na myśli sceny przed napisami, bo ta jest całkiem niezła, trzymająca w napięciu i zwiastująca potencjał na czarny charakter, ale czołówkę oraz sam początek. Czołówka jest co najmniej dziwna, jakby ktoś planował serial, a nie pełny metraż. Brak jej spokoju. Jest za szybka, chaotyczna, nie ma w jej formie graficznej żadnego uzasadnienia w fabule. Początek zresztą podobnie. Scena z krokodylem jest najtrudniejsza – wydaje się, że będzie wgniatała w fotel, ale gdy krokodyl ożywa ze strzałą w głowie, robi się technicznie beznadziejnie. Na początku XXI wieku postaci tworzone w CGI miały problem z nienaturalnie przedstawianym kontaktem z podłożem – np. trawa, po której chodziły, się nie uginała albo na szutrze nie ruszały się żadne kamienie ani ziemia. Dzisiaj zdarzają się filmy, które mają problem z kontaktem między postaciami z CGI a żywymi aktorami. Myśliwi z ruin są przykładem takiej produkcji, a scena z krokodylem przyprawia o estetyczny ból głowy. Jeśli ktoś ją przetrwa włącznie z pierwszym dialogiem między Su-Na a Babunią, napięcie będzie już tylko rosło, a jakość całości wyraźnie się poprawi i utrzyma widza w napięciu aż do samego mięsistego końca.
Myśliwi z ruin mogą sprawiać wrażenie produkcji niezdecydowanej, bo ukazują nam dramatyczny świat postapokalipsy i ludzi walczących na śmierć i życie o przetrwanie, a z drugiej strony czasem nagle zamieniają dramatyzm na komedię, chcąc jakby osłabić ładunek emocjonalny niektórych scen – przynajmniej na początku. Trzeba się chyba przyzwyczaić do pewnej stylistyki niewątpliwie obcej filmom europejskim czy też amerykańskim. Stąd może te nagłe zmiany nastroju, emotywność zachowania aktorów, gestykulacja, przy której Włosi wypadają marnie oraz brak stabilnego rytmu akcji. Film z początku biegnie dość wolno, potem przyspiesza, potem znów zwalnia, aż mniej więcej od 2/3 pędzi już na oślep z akcją i jej brutalizacją. I to koreańskim twórcom wyszło najlepiej, także aktorsko. Generalnie pomysł na fabułę jest ciekawy, gdyż łączy elementy postapo z antyutopijnym science fiction. Widać, że produkcja została zrobiona w Korei Południowej, która posiada w świadomości społecznej coś w rodzaju tęsknoty, może urazy czy traumy, spowodowanej wojną koreańską oraz bolesnym podziałem narodu. Występująca w filmie idea apartamentowca, w którym szalony naukowiec próbuje stworzyć nowe społeczeństwo składające się z modyfikowanych ludzi, nawiązuje treścią i estetyką do zuniformizowanego narodu północnokoreańskiego, który potrzebuje tej iskry, żeby się obudzić. Sama postać czarnego charakteru, czyli wodza, nie jest jednoznaczna. Dobrym pomysłem było stworzenie dla widza kilku twarzy tej postaci, przez co długo nie jesteśmy pewni, jak go ocenić. Yan Gi-su najpierw wydaje się nam oddanym sprawie naukowcem, który chce uratować córkę i dać społeczeństwu ponadczasowy dar. Potem widzimy go jako brutalnego wodza, a w finale okazuje się, że jest tylko szaleńcem, który stracił z oczu wszelką moralność, nadzieję i hamulce z powodu utraty kochanego dziecka. I mimo wszystko postać tego antagonisty wciąż jest zaprezentowana widzowi na tyle wieloznacznie, że nie staje się ona papierowa, godna wyłącznie potępienia, jak to często bywa w amerykańskich filmach superbohaterskich.
A główni bohaterowie to wymarzeni kandydaci na komiks drogi, bądź całą sagę książkową. Jeden jest wielki, z trudną przeszłością, chcący swoim postępowaniem za wszelką cenę odkupić winy, a drugi młody, popędliwy, starający się dorównać mistrzowi i nieco w pozytywnym sensie szalony i niedojrzały. Wyruszają w pełną przygód podróż, która w sumie mogłaby trwać godzinę dłużej, żeby uratować dwie kobiety. Napotykają po drodze postapokaliptyczne gangi, ludzi podobnych żywym trupom, których można zabić tylko poprzez odcięcie głowy, mnóstwo ruin i tajemniczy apartamentowiec – jedyny budynek w mieście, który nie zawalił się podczas trzęsienia ziemi. I w sumie to wszystko. Reszta to wartka akcja, bijatyka, gagi oraz przyprawiający o dreszcze finał – zwłaszcza to, co znajduje się w czarnej walizce. Staram się teraz wszystkich zachęcić, żeby dotrwali do tej sceny, bo warto. Chociaż to nie tajemnica, co tam jest, to zaskakuje, co się z tym stanie – a może nawet wzrusza.
Myśliwi z ruin jest filmem, o którym po obejrzeniu się ciągle myśli. Pozostawia coś w rodzaju dwuznacznej mieszanki przyjemności z seansu, niedosytu, złości, obrzydzenia i smutku. Chciałoby się wrócić do tego uniwersum i zobaczyć więcej przygód bohaterów. Chciałoby się przeczytać opisy ich walk i badań szalonego naukowca oraz zobaczyć w komiksie kolory Seulu zniszczonego przez trzęsienie ziemi. Może jest na to szansa? Nadzieję na stworzenie szerszego uniwersum, nie tyle literackiego, ile filmowego, daje to, że w ogóle Myśliwi z ruin powstali przecież jako sequel Betonowej utopii z 2023 roku, która jest z kolei oparta na webtoonowej manhwie autorstwa Kima Soong-nyunga.