search
REKLAMA
Recenzje

MY FAIR LADY. Awans na damę

Anna Niziurska

23 lutego 2017

REKLAMA

Młoda bukieciarka z tak zwanych nizin społecznych spotyka przypadkiem ekscentrycznego profesora fonetyki Henry’ego Higginsa. Mężczyzna pozostając pod „urokiem” prostoty obycia dziewczyny (albo wręcz jej braku manier i znajomości poprawnej angielszczyzny), zakłada się ze swoim przyjacielem, pułkownikiem Hugh Pickeringiem, że w pół roku zmieni ją z ulicznej sprzedawczyni kwiatów w prawdziwą damę.

Szalony pomysł? Oczywiście! Ale kto nie lubi wyzwań? Profesor Higgins (w tej roli znakomity Rex Harrison) na pewno je kocha. Szczerze wierzy również w to, że wygra zakład. Rozpoczyna żmudną pracę nad młodziutką Elizą Doolittle (Audrey Hepburn). Używając przeróżnych, często zabawnych metod, stara się wyplenić z jej słownika prostackie i rubaszne sformułowania oraz usiłuje nauczyć ją prawidłowego, angielskiego akcentu. Jest w tym niestrudzony i nie zwraca w ogóle uwagi na to, jak wielkim wysiłkiem dla niewykształconej bukieciarki są zadawane przez niego ćwiczenia. Bądźmy szczerzy – Higgins nie widzi nic poza celem, który sobie obrał. Eliza, jej uczucia, zmęczenie – to tylko niedorzeczne szczegóły! Liczy się sukces, który potwierdzi, jak wielkim uczonym i praktykiem jest Henry Higgins.

Eliza powtarza więc w kółko i w kółko: „The rain in Spain stays mainly in the plain”.

I gdy wreszcie, padając ze zmęczenia, udaje jej się powiedzieć to poprawnie, zaczyna się nowy etap w jej życiu. Jest to milowy krok w żmudnej nauce, której prawdziwym egzaminem ma być bal w ambasadzie. Zanim jednak do egzaminu przejdziemy, panna Doolittle musi nabrać nieco ogłady w zetknięciu ze środowiskiem londyńskiej elity XX wieku. Ta próba nie wypada jednak zbyt dobrze… Dlaczego? Młoda bukieciarka szybko zapomina o tym, czego się nauczyła. Wracając do swojego języka i zachowania, staje się ciekawą osobliwością wyścigów końskich w Ascot. Jest jednak ktoś, kto prawdziwie zachwyca się Elizą i jej stylem bycia. To młody arystokrata Freddie Eynsford-Hill (w tej roli Jeremy Brett), który zakochuje się w pannie Doolittle od pierwszego wejrzenia. Co wyniknie z tego uczucia? Czy bukieciarka naprawdę stanie się angielską lady? Czy plan wprowadzenia Elizy do angielskiego towarzystwa na balu w ambasadzie uda się i nikt nie zauważy, że pod maską damy kryje się prosta dziewczyna, która zapragnęła być kimś innym? Co z profesorem Higginsem? Tym, którzy nie widzieli My Fair Lady, polecam nadrobić filmową zaległość!

My Fair Lady to amerykański musical z 1964 roku, wyreżyserowany przez George’a Cukora.

Powstał na podstawie musicalu teatralnego o tym samym tytule z 1956 roku, biorącego na warsztat sztukę Pigmalion. Romans w pięciu aktach autorstwa George’a Bernarda Shawa. Cukor wyreżyserował wcześniej takie obrazy jak Czarnoksiężnik z Oz czy Filadelfijska opowieść. W roli profesora fonetyki obsadzono Rexa Harrisona, który grał ją w musicalu z 1956 roku. Aktorowi zależało, aby w postać Elizy wcieliła się Julie Andrews (Mary Poppins, Dźwięki muzyki), gdyż to właśnie ona była broadwayowską panną Doolittle w 1956 roku. Jednak Cukor wybrał do tej roli Audrey Hepburn. Andrews nie omieszkała podziękować za nieobsadzenie jej w musicalu, odbierając Oscara dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Hepburn nie dostała nawet nominacji, podczas gdy jej filmowy partner, Rex Harrison, zdobył Oscara i Złoty Glob dla najlepszego aktora pierwszoplanowego.

George Cukor otrzymał te same statuetki dla najlepszego reżysera, podobnie samo dzieło – Oscar za najlepszy film (dla Jacka L. Warnera) oraz Złoty Glob. Co złożyło się na tak duży sukces produkcji?

Muzyka

Nie jest to nic odkrywczego. Muzyka i jej wykonanie w My Fair Lady jest wyśmienite. Za Audrey Hepburn w większości śpiewała Marni Nixon. Natomiast Rex Harrison musiał używać jednego z pierwszych w historii kina mikroportów, który przymocowano mu pod krawatem. Jego styl śpiewania wykluczał bowiem nagranie utworu wcześniej, a podczas zdjęć tylko korzystanie z playbacku. Mikroport spowodował jednak dużą różnicę scen Harrisona w stosunku do innych aktorów, gdyż w jego partiach ruch warg był idealnie zsynchronizowany ze śpiewem. W studiu podjęto więc decyzję o ingerencji w ścieżkę dźwiękową – niektóre nuty wydłużono, inne skrócono, aby ujednolicić wszystkie sceny śpiewane w filmie.

Kostiumy

To pierwszy element, który rzucił mi się w oczy podczas oglądania filmu Cukora. Wspaniałe suknie, ciekawe parasolki, niesamowite wręcz kapelusze – ogromne, o czasem kuriozalnych kształtach i pięknych kolorach. Trzeba zauważyć, że mężczyźni w niczym nie ustępują kobietom w My Fair Lady – ich stroje są równie dopracowane i przemyślane. Tak, stworzenie takich kostiumów to wielki sukces produkcji, nagrodzony zresztą Oscarem dla Cecila Beatona.

Scenografia

Scenografia, za którą Cecil Beaton, Gene Allen, George James Hopkins również otrzymali Oscara, to bardzo mocna strona musicalu. Dzięki niej bez trudu przenosimy się w realia Londynu z początku XX wieku. Spacerujemy po bogatszych dzielnicach, które są uporządkowane i czyste, oraz biegamy po tych biedniejszych – ciemniejszych, brudniejszych i bardziej zatłoczonych. Ale jednocześnie jakże pełnych energii i życia! To tutaj poznajemy, gdzie mieszkała Eliza przed przeprowadzką do domu Higginsa. Również tu oglądamy świetnie zagrane i zaśpiewane sceny z ojcem Elizy, panem Doolittle (Stanley Holloway) w roli głównej.

Dlaczego zatem dałam tylko siedem punktów na dziesięć?

Film ogląda się dobrze, choć muszę przyznać, że pod pewnymi względami nieco się zawiodłam. Miałam nadzieję, że wątek miłości Freddiego do Elizy zostanie rozwinięty, że producenci bardziej tutaj zamieszają, zaplączą fabułę, by potem powoli ją rozplątywać, a nie uciąć wielkimi nożycami. Film trwa prawie trzy godziny, a tutaj takie „ciach!”. Dla mnie jednoznacznie in minus. Poza tym mam problem z Audrey Hepburn w roli Elizy. Jako prosta bukieciarka jest wspaniała, wręcz fantastyczna – nawet nie znając angielskiego można usłyszeć, że musi strasznie kaleczyć język i akcentować nie tu, gdzie powinna. Jej relacja z Higginsem, notorycznie obrażającym młodą bukieciarkę, wywołuje uśmiech i rozbawienie. Ale Eliza-dama nie przemawia do mnie. Nie wzbudza większych uczuć, jest płaska, nijaka. Jakby nie pozostało w niej nic z temperamentu prostej dziewczyny. A przecież znajomość poprawnego wysławiania się i zachowania w towarzystwie nie powinna całkiem wypruć z niej charakteru. Pytanie, na ile to wina samej Hepburn, a na ile napisanej w scenariuszu roli…

Mimo to My Fair Lady to film bardzo dobry, w którym jednoznacznie mocne strony przyćmiewają w pewnym stopniu te, które widz mógłby uznać za słabsze. Pozycja świetna zarówno jako pierwszy seans, jak i przypomnienie sobie jej po latach.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA