search
REKLAMA
Recenzje

MY, DZIECI Z DWORCA ZOO. Czy 40 lat po premierze film o nastoletnich narkomanach nadal robi wrażenie?

Marcin Kempisty

2 kwietnia 2021

REKLAMA

Słynny krytyk filmowy Robert Ebert napisał w 1982 roku, że My, dzieci z dworca Zoo to jeden z najbardziej przerażających filmów, jakie dane mu było obejrzeć w swoim życiu. Historia o nieletnich Niemcach umierających z przedawkowania narkotyków musiała robić w dniu premiery na widzach piorunujące wrażenie, aczkolwiek wydaje się, że równo czterdzieści lat po pierwszych kinowych seansach nie niesie już za sobą takiej mocy.

Wszystko zaczęło się w Berlinie Zachodnim w roku 1978, kiedy to przed jednym z sądów toczył się proces przeciwko mężczyźnie oskarżonemu o korzystanie z usług niepełnoletnich prostytutek w zamian za narkotyki. W roli świadka na rozprawie pojawiła się szesnastoletni Christiane Felscherinow, która swoim zachowaniem od razu zwróciła uwagę dziennikarzy z magazynu Stern. Kai Hermann i Horst Reick na tyle zainteresowali się losem dziewczyny, że z pierwotnie zaplanowanego dwugodzinnego wywiadu pozostało znacznie więcej – setki minut nagrań spisanych w formie książki, która od razu po premierze wzbudziła mnóstwo kontrowersji. 

Dzieci z dworca Zoo

Na fali popularności pojawiła się szansa na ekranizację opowieści Christiane F., której reżyserem został debiutujący na wielkim ekranie Uli Edel. Wcześniej miał okazję realizować tylko krótkometrażówki i projekty dla telewizji, a tu pojawiła się okazja od razu do zmierzenia się z trudnym, zwłaszcza pod względem emocjonalnym, materiałem. W końcu mowa o historii młodych osób, które z tygodnia na tydzień staczały się na samo dno społecznego piekła, gdzie za pokarm służyły narkotyki, zaś za walutę – ich własne ciała.

W przeciwieństwie do tegorocznego serialu My, dzieci z dworca Zoo, Edel w głównych rolach obsadził naturszczyków będących w tym samym wieku, co ich literackie pierwowzory. Wcielająca się w narratorkę i najważniejszą bohaterkę Natja Brunckhorst miała na planie filmowym czternaście lat. Jej wygląd robił piorunujące wrażenie – nakładany mocny makijaż tylko podkreślał dziecięcość twarzy, a pożyczane od filmowej matki buty na obcasie uwydatniły drobną posturę, tak bardzo absurdalnie prezentującą się na tle obskurnego dworca kolejowego, zasyfionych toalet i szaroburych ulic, na których czekała na kolejnych klientów.

Choć na podstawie rozwoju fabuły dosyć łatwo można rozpisać trajektorię losów protagonistki – od rozbitego domu na obrzeżach Berlina przez uczęszczaną dyskotekę Sound aż do opustoszałych parkingów razem z obleśnymi klientami – to często brakuje związku między kolejnymi scenami, jak gdyby materiał był zbyt obszerny, przez co scenarzyści musieli często korzystać z nożyc, wycinając kolejne istotne elementy całości. Najlepiej to widać w kontekście sfery psychologicznej, prawie całkowicie pominiętej przez reżysera. Bardzo rzadko postacie mówią o swoich emocjach. Dochodzi do tego tylko w najbardziej kryzysowych sytuacjach, gdy są na narkotykowym głodzie i potrzebują choćby jednej dawki, dzięki której mogliby „normalnie” funkcjonować. 

Dzieci z dworca Zoo

Z drugiej strony wspomniana wyżej taktyka przynosi Edelowi zaskakujące, bardzo pozytywne efekty. Na przykładzie serialu My, dzieci z dworca Zoo widać dokładnie, jaka „moda” obecnie panuje wśród twórców – na potęgę eksploatuje się muzykę, którą usilnie próbuje się budować napięcie i wzbudzać emocje wśród widzów. Cisza jest zabiegiem prawie że zapomnianym. Tymczasem w filmie z 1981 roku w zasadzie nie mamy do czynienia z podłożoną ścieżką dźwiękową. Prawie każda wykorzystana piosenka, poza Heroes Davida Bowiego (chociaż słynny artysta wykonuje „na żywo” inny utwór ze swojego repertuaru) pochodzi ze świata przedstawionego. Uli Edel stawia na dźwięk diegetyczny, przez co w kluczowych momentach, na przykład w trakcie drastycznie pogarszającego się zdrowia Christiany wskutek zażycia narkotyków, panuje cisza. Odbiorcy nie są bombardowani kolejnymi bodźcami, pozostają sam na sam z cierpiącymi nieletnimi. Gdy doda się do tego jeszcze chłód bijący z niebieskoszarych kadrów, powstaje niesamowity efekt – forma pomaga w odzwierciedleniu atrofii uczuć i alienacji doznawanej przez obserwowane osoby.

My, dzieci z dworca Zoo to szalenie trudny do sklasyfikowania film. Z jednej strony można odnaleźć w dziele Edela paradokumentalny styl, ciągoty do obserwacji pozbawionej moralnej oceny bohaterów. Reżyser woli podglądać aniżeli kreować i narzucać komuś własną wizję. Chce naturalistycznie oddać zgniliznę świata przedstawionego, przez co ustawia kamerę w taki sposób, by z lubością rejestrować wymioty Christiny albo strzykawki regularnie wbijające się w jej wątłe żyły. Artysta w kontrowersyjny (według mnie przesadzony) sposób pokazuje nagie ciała nieletnich, czego robić nie powinien niezależnie od podejmowanego tematu. Odważnym krokiem było zatrudnienie naturszczyków: na pewno młode twarze dodają realizmu, ale brak umiejętności aktorskich obnaża ubogie dialogi. Niektóre zachowania nastolatków wyglądają na totalną amatorszczyznę, a nie odgórnie zaplanowane działania. Również pod kątem technicznym ujawniają się zabawne braki. Scena „odwyku” Christiny i jej chłopaka przypomina kino klasy B, a ich pierwszy stosunek jest fatalnie zmontowany.

Dzieci z dworca Zoo

Dzieło niemieckiego reżysera dalekie jest od socjologicznych wycieczek, twórcy zależy na swoich bohaterach, nie na interpretacjach znanej mu rzeczywistości, niemniej jednak nie sposób pominąć również tego aspektu jego filmu. Choć film My, dzieci z dworca Zoo jest historią o zgubnym wpływie narkotyków, to w tle przewija się depresyjny Berlin Zachodni. Niby za murem znajduje się gorszy świat, a to na często uczęszczanym dworcu znajdują się tabuny nastolatków, którzy mieli mieć przed sobą świetlaną przyszłość, a poprzez brak perspektyw i dojmujące poczucie beznadziei pogrążyli się w odmętach nałogu. Uli Edel specjalnie zatrudnił prawdziwych narkomanów i prostytutki, by udowodnić, że tuż pod nosem szybko bogacących się mieszkańców metropolii tworzy się drugi świat oparty na innych zasadach, zamieszkały przez ludzi z różnych względów wypchniętych poza margines.

My, dzieci z dworca Zoo jest filmem, który pod wieloma względami źle się zestarzał. Mimo to seans czterdzieści lat po premierze nadal przynosi bolesną prawdę na temat straconej części berlińskiego pokolenia, któremu nie dane było odnaleźć szczęścia na swojej drodze. Wydaje się, że Uli Edel swoim dziełem wyważył pewne drzwi dla kolejnych produkcji, w których jeszcze mocniej i dosadniej eksploatowano wątek zgubnego wpływu narkotyków na ludzki organizm. Warto docenić niemiecką produkcję, niezależnie od efektów końcowych, za szczerość i odwagę w podejmowaniu trudnych tematów. 

Marcin Kempisty

Marcin Kempisty

Serialoholik poszukujący prawdy w kulturze. Ceni odwagę, bezkompromisowość, ale także otwartość na poglądy innych ludzi. Gdyby nie filmy Michelangelo Antonioniego, nie byłoby go tutaj.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA