search
REKLAMA
Recenzje

MROCZNA WIEŻA. Nie ta od Kinga

Tomasz Bot

12 kwietnia 2019

REKLAMA

Freddie Francis – autor zdjęć do produkcji Davida Lyncha (Człowiek słoń, Diuna, Prosta historia), Przylądka strachu Martina Scorsese i wielu innych filmów, uhonorowany Oscarem za pracę przy Chwale Edwarda Zwicka – nie jest w Polsce rozpoznawalnym nazwiskiem. A twórca ten, poza wyborną operatorką dla uznanych twórców, zajmuje się też reżyserią. Ma na koncie choćby kapitalny thriller Paranoja i wiele innych obrazów, zazwyczaj horrorów. Szczyt jego płodności przypadł na lata 60. i 70., kiedy zdarzało mu się kręcić obrazy z ikoną grozy, Peterem Cushingiem. Tym razem Francis stworzył kolejny obraz w ukochanym gatunku, ale jest to film z lat 80., opowiadający o opętanym i jak najbardziej nowoczesnym budynku. Co robi niemłody już reżyser, kiedy w grę wchodzi taka tematyka: wzywa Pogromców Duchów, egzorcystę czy Johna McClane’a?

Carolyn Page, ambitna i atrakcyjna architektka, pracuje w zaprojektowanym przez siebie wieżowcu. Seria pozornie absurdalnych zgonów w budynku burzy jej spokój. Sprawę próbuje rozgryźć Dennis Randall, inspektor ochrony. Mężczyzna nie pozostaje obojętny ani na oddziaływanie dziwnych sił, ani na Carolyn. Wkrótce dotrze do niego, że w grę wchodzi czynnik nadnaturalny.

Mroczna wieża to tytuł mocno już zapomniany, za czasów VHS wydany w Polsce przez dwie firmy – Vim i MAGMĘ. Trzeba przyznać, że oba kasetowe wydania wyposażono w okładki działające na wyobraźnię każdego fana horroru. A co z samym filmem? Mroczna wieża stanowi kuriozum. To obraz, w którym to, co oldskulowe, pomieszano z tym, co nowoczesne, a rozwiązania interesujące egzystują obok zupełnie nietrafionych. Oglądamy historię o nawiedzonym miejscu (motyw dobrze znany z kina; choćby z Legendy piekielnego domu czy Horroru Amityville), przy czym u Francisa eksplorujemy nie mroczne i ciemne korytarze czy piwnice, ale oświetlone jarzeniówkami nowoczesne biura, windy lub pomieszczenia techniczne, wypełnione buczącym sprzętem elektrycznym. Wszystko to sprawia wrażenie, jakbyśmy trafili do znanego ze Szklanej pułapki Nakatomi Plaza, ale tutaj budynek jest jakby jaśniejszy i – na pierwszy rzut oka – bardziej przyjazny niż ten z obrazu McTiernana. Acz, podobnie jak ten ostatni, wciąż ma część pięter w budowie; twórcy oprowadzą nas po surowej i nieskończonej części wieżowca.

Wygląda to jak świat, w którym dojść może co najwyżej do usterki technicznej, a nie ingerencji paranormalnej. Ale Francis od pierwszych scen buduje klimat odrealnienia bardzo skutecznie. Na tyle, że groza sytuacji – pomimo licznych scen w świetle dziennym i sztucznym świetle wewnątrz budynku o jasnych ścianach – zaczyna nam się udzielać. Akcja toczy się powoli, jakby w lekko sennej aurze. Klimat podbija fakt, że jesteśmy w jakimś hiszpańskim mieście – kreowanym przez reżysera na miejsce o niezwykłej, mistycznej aurze. Jest bardzo nieamerykańsko, co witamy z entuzjazmem i zaintrygowaniem. Uczucie nie mija przez cały seans i pozostaje wyczuwalne także w scenach umiejscowionych w pomieszczeniach zamkniętych. Można więc rzec, że Francisowi kapitalnie udało się uchwycić europejski nastrój wiszący w powietrzu. Oniryczny klimat zbudowano prostymi środkami – działają na nas niepokojąca muzyka i dobra operatorka, wyciągająca maksimum grozy zarówno z panoram miasta, jak i jazd po wieżowcu.

Sam film pozbawiony jest jakiegokolwiek przepychu; widać, że zrobiono go za niewielkie pieniądze. Kiedy akurat klimat nieco siada, trudno oprzeć się wrażeniu, że oglądamy jakąś telewizyjną produkcję z kategorii tych, które mają nam po prostu wymazać półtorej godziny z życia. Reżyser wciąga nas jednak w tę prostą w gruncie rzeczy opowieść. I to pomimo faktu, że nie ma tu ani szczególnie oryginalnej historii, ani porażającego wykonania. Mroczna wieża jest mocno niedzisiejsza i zapewne już w chwili wydania musiała uchodzić za obraz niecodzienny i odstający. Jest to film nieco archaiczny, który mimo pozornej nowoczesności ma w sobie jakąś dziwną naiwność i niespieszność.

Ale też magnetyzm. Zagłębiając się w dochodzenie wokół tajemniczych zgonów w wieżowcu, czułem na karku obecność CZEGOŚ; wrażenia zbliżone do obcowania z prozą Lovecrafta. Jednak najciekawiej jest do momentu, kiedy inspektor ochrony błądzi po omacku, nie mając pojęcia, co się dzieje, za to podejrzanie często kręcąc się jak najbliżej ponętnej architektki. Napięcie siada, kiedy mężczyzna skrzykuje coś w rodzaju własnej grupy Pogromców Duchów i na ekranie zaczyna dominować pewien wiekowy, ale rozgadany parapsycholog. Za to finałowe rozwiązanie zagadki trąci banałem i dosłownością, a towarzyszące mu sceny to już czystej wody kicz, jakoś nielicujący z wypracowanym wcześniej klimatem. Żałuję też porzucenia wątku romansowego między dwójką głównych bohaterów – ich relacja, kiełkująca pośród zgonów i paranormalnych wyładowań, dodawała pierwszym partiom obrazu napięcia. Jednak mimo tych utyskiwań przyznaję, że twórcy na tyle rozbudzili naszą ciekawość, iż raczej nie porzucimy seansu przed napisami końcowymi.

Czuć w Mrocznej wieży jakieś odległe echo produkcji wytwórni Hammer czy wariacji Rogera Cormana na temat Edgara Allana Poego – nieznacznie tylko uwspółcześnione (i jedynie za pomocą technicznego sztafażu, nie narracyjnych czy estetycznych efektów). Jeśli więc chcecie się zmierzyć z tym tytułem, zapomnijcie o dynamice rodem z produkcji z Michaelem Dudikoffem. Nie będzie też żartów – obraz serwuje grozę serio, choć w jego połowie przyswaja się ją już gorzej, a w końcowych partiach wymywa ją groteska. Obrzydliwości i krwawe sceny są mocno limitowane – straszą śrubki, które same się wykręcają, i dzikie erupcje energii pustoszące biura. Mroczna wieża jest raczej soft.

W filmie nie znajdziemy topowych aktorów. Michael Moriarty to wykonawca, którego prawie każdy będzie skądś kojarzył, ale prawie nikt nie będzie pewien skąd. Aktor o twarzy dziecka w średnim wieku jest bardzo nietypowym detektywem-twardzielem i trzeba przyznać, że widz musi się nieco oswoić z jego grą (mówi głośno i wygląda, jakby czytał z kartki przyklejonej gdzieś nad kamerą; w chwilach napięcia sprawia wrażenie, jakby chciał ssać smoczek). Jakimś cudem jego niecodzienny występ pasuje do tego obrazu, choć Moriarty zdaje się raczej stworzony do odpałowych komedii, takich jak Substancja Larry’ego Cohena z 1985 roku. Towarzysząca mu Jenny Agutter gra i wygląda, jakby wyszła z planu kultowego serialu Dynastia… i także zdaje się tu pasować. Także jakimś cudem.

Freddie Francis zachwycił mnie kiedyś obrazem Paranoja, a teraz pozostawił ze sporym niedosytem, a może nawet rozdrażnieniem po Mrocznej wieży. To nie był zły seans, ale ta okładka – okładka, którą pamiętam z dzieciństwa, wypuszczona przez Vim – dawała nadzieję na coś więcej.

 

REKLAMA