MR. & MRS. SMITH: SEZON 1. Niby się udało, ale jednak nie do końca [RECENZJA]
Jeśli mam być całkowicie szczera jako recenzent, to powiem, że kocham serial o Smithach z 1996 roku, od którego tak naprawdę chyba wszystko się zaczęło. Te 13 wybuchowych odcinków, które oglądałam za dzieciaka na szklanym ekranie, pamiętam do dziś. Jakież było moje wielkie rozczarowanie, gdy dowiedziałam się o planach nakręcenia filmu pełnometrażowego – który okazał się porażką z wielkimi nazwiskami – oraz całkowity brak zainteresowania, w momencie ogłoszenia nowego serialu bazującego na znanym mi mnie koncepcie. Jednak postanowiłam dać szansę produkcji z 2024, wychodząc z prostego założenia, że przecież gorzej być nie może. Prawda? I bardzo chciałabym napisać, iż jest to dzieło nieudane, jednak nie byłoby to do końca zgodne z prawdą. I tak – nie trafiło zupełnie w mój gust, ale może dlatego, że produkt końcowy sprzedawany był jako coś zupełnie innego, aniżeli faktycznie jest.
Stare, ale jednak nowe
Fabuła koncentruje się na dwójce agentów, których znamy pod imionami John i Jane. Pracują oni dla tajemniczej organizacji, udając w międzyczasie małżeństwo. Jak to jednak w tego typu produkcjach bywa, zakochują się w sobie i pierwotna przykrywka staje się de facto ich prawdziwym życiem. Oczywiście twórcy nie byliby sobą, gdyby okazało się, że każda misja naszych bohaterów pójdzie zgodnie z planem. I jakby nie mogę się przyczepić do samego konceptu, trochę już wyświechtanego, jednak stanowiącego solidne fundamenty do opowiedzenia ciekawej historii. Problem z nowymi Smithami jest taki, iż na pierwszym planie oglądamy dramat dwojga zagubionych ludzi, chcących zmienić swoje dotychczasowe życie – może na lepsze – a którzy dalej pogrążają się w otchłani własnej rozpaczy, próbując być kimś, kim nie są; cała pseudoszpiegowska akcja została zepchnięta na plan drugi, a nawet rzekłabym – trzeci. Nie zrozumcie mnie źle, to megafajny twist w tego typu produkcjach, jednak całość jawiła się początkowo jako dramat szpiegowski wypełniony po brzegi akcją, a niestety siedem odcinków to typowe „nudziarstwo” charakterystyczne dla dramatów rodzinnych; jedynie odcinek finałowy pokazuje, czym ten serial mógłby być, a niestety nie jest.
Nie jest to jednak jakaś wielka wada, która skreśla serial na samo „dzień dobry”. Nie. Po prostu finalnie, po obejrzeniu ośmiu odcinków pierwszego sezonu, byłam zawiedziona, że otrzymałam produkt, który w założeniu miał dawać dużo frajdy, akcji i stawiać bohaterów w niecodziennych sytuacjach, gdzie mimo różnic charakterów itd. będą oni próbowali współpracować albo i nie. Tutaj dramat króluje na ekranie, który też nie do końca jest satysfakcjonujący dla widza. Motyw [spoiler] socjopatyzmu Jane zostaje potraktowany po macoszemu, a to mógłby być naprawdę ciekawy wątek, biorąc pod uwagę, jaka więź tworzy się między nią a Johnem; co perfekcyjnie widać chociażby w scenie finałowej. Temat ten poruszony w takim serialu mógłby zrobić wiele dobrego dla zrozumienia tego typu osób, jawiących się dziś społeczeństwu przede wszystkim jako zagrożenie. Możliwe, iż zostanie rozwinięty w kolejnym sezonie, jednak po tym, co obejrzałam, raczej nieprędko po niego sięgnę.
Wśród innych recenzentów pojawiają się pełne zachwytu porównania do innego serialu twórców Smithów, czyli Atlanty. Ja niestety go nie widziałam i trudno mi powiedzieć coś więcej na ten temat. Nie chciałabym mówić, że pod względem scenariusza mamy do czynienia z gniotem; jak wspominałam wcześniej, to produkcja udana, choć momentami pod wieloma względami rozczarowująca. I zdaję sobie sprawę, iż fani Atlanty prawdopodobnie są przyzwyczajeni do takiego tempa i rozegrania tematu. Mnie nowe podejście do opowieści o dwójce agentów nie do końca odpowiada, co nie zmienia faktu, że ktoś, kto podchodzi do produkcji bez wcześniejszych oczekiwań, może bawić się całkiem nieźle, jeśli są to oczywiście jego klimaty.
Przyśpieszona wiwisekcja związku
Kolejne zachwyty podały w związku z konceptem dotyczącym wiwisekcji związku. Oczywiście to bardzo fajne podejście, które w tym przypadku zostało maksymalnie przyspieszone, przez co 5 podstawowych faz, czyli zakochanie, romantyczne początki, związek kompletny, związek przyjacielski oraz związek pusty prowadzący do rozpadu, zostało zamkniętych w ośmiu odcinkach. Z jednej strony mamy genialny punkt wyjścia, a z drugiej strony twórcy pędzą z opowiadaną historią tak szybko, jakby się bali, iż produkcja zostanie skasowana po pierwszym sezonie i nie zdążą jej przedstawić w pełnym wymiarze. I może wygląda to na zwykłe czepialstwo, ale mimo wszystko w ogólnym rozrachunku dużo lepszym rozwiązaniem – w moim mniemaniu – byłoby poświęcenie każdemu z etapów więcej uwagi, przez co dużo lepiej poznalibyśmy naszych tytułowych bohaterów; choć wtedy finał historii byłby zupełnie inny i na obecną finalną konkluzję musielibyśmy kilka sezonów poczekać.
Plejada gwiazd
Aktorsko jest genialnie. Nie wyobrażam sobie, by jacykolwiek inni aktorzy wcielali się w tytułową parę Smithów. Momentami odnosiłam jednak wrażenie, że dla Donalda Glovera, który moim zdaniem jest genialnym aktorem (nowe młode pokolenie Hollywood), to nie było praktycznie żadne wyzwanie. Czułam lekki niedosyt, gdyż jestem na 100 proc. pewna, iż przy troszkę lepszym scenariuszu mógłby rozwinąć skrzydła i pokazać, na co faktycznie go stać. Jego partnerka, czyli Maya Erskine, to dla mnie totalne serialowe objawienie. Jest świetna w roli Jane i nie ustępowała swojemu bardziej znanemu koledze ani na krok. To, że twórcom udało się znaleźć tak utalentowanych odtwórców tychże ról, sprawia, że faktycznie nie tylko lubimy i kibicujemy głównym bohaterom. Angażujemy się również w kolejne etapy ich związku, który z czegoś fikcyjnego przeobraża się w coś realnego, coś, za co warto walczyć i ginąć.
Nie można jednak zapominać, że twórcy rozpieszczają widza także aktorskim drugim planem; jakaż to ogromna radość móc zobaczyć takich aktorów jak chociażby Wagner Moura, John Turturro, Sarah Paulson, Paul Dano czy w scenie otwierającej serial – Alexander Skarsgård, choć dla mnie nadal to wielkie marnotrawstwo jego talentu. Trzeba jednak pamiętać, że nie jest to wyłącznie wykorzystanie konceptu cameo dla samego ucieszenia widza. Obecność każdej z postaci, w które wcielają się znane i lubiane gwiazdy, ma swój konkretny cel. Oddziałują bowiem bezpośrednio i pośrednio na dalsze losy naszych tytułowych bohaterów, co bardzo mi się spodobało; najczęściej z wykorzystania tegoż zabiegu nie wynika absolutnie nic.
W ogólnym rozrachunku to całkiem poprawna i udana produkcja; jednak z subiektywnego punktu widzenia, dla mnie osobiście była bardziej niż rozczarowująca. Patrząc na to, jak wypowiadają się na jej temat ludzie w Internecie, to albo się pokocha to dramatyczne podejście do kina szpiegowskiego, albo będzie się je omijało szerokim łukiem. Pewnego rodzaju rozwiązania fabularne, i nie tylko, faktycznie działały, a czasami to wszystko funkcjonowało w aurze totalnej dziwności, która w założeniu tak: ma swój urok, jednak te osiem odcinków to przede wszystkim uproszczona do granic możliwości intrygująca historia granicząca z nudą; niestety to przeważający – w mojej opinii – element, sprawiający, iż nie będę się zachwycać tym tworem tak, jak powinnam.