Mr Hublot

Futurystyczny świat jest częstym „gospodarzem” filmowych fabuł. Scenarzyści lubią umieszczać akcję w przyszłości ponieważ mogą wtedy uwolnić swoją wyobraźnię, poczuć w sobie wynalazcę i innowatora. Fantastyka jest również niezwykle podatna na filozofię egzystencjalną, na tworzenie parabol i przenośni. Gatunek ten odbija naszą teraźniejszość w krzywym zwierciadle, przekształca ją – polityka staje się dyktaturą, struktura społeczna wojną klas, raj antyutopią. Fantastyka ma zazwyczaj charakter interwencyjny: jest przestrogą, ostrzeżeniem dla widzów. Stawia hipotezy opierające się na nauce czy historii.
Skok technologiczny praktycznie zawsze okazuje się być wrogiem człowieka. W bardziej korzystnych okolicznościach jest rozczarowaniem. Metropolis, 2001: Odyseja Kosmiczna, Terminator, Łowca Androidów, Existenz, Matrix, Ja, robot Wall-E czy tegoroczne Her charakteryzuje właśnie ten sam sceptycyzm (a to jedynie najsłynniejsi przedstawiciele swoich dekad). Filmy te mają ten sam mianownik, eksplorują podobną problematykę. Człowiek staje się więźniem maszyn, które kontrolują jego zmysły, jego wiedzę i jego umiejętności. Kino science-fiction nie oferuje nam ratunku, ale gorzką refleksję nad naszą przyszłością, w której jesteśmy ubezwłasnowolnieni. Fantastyka jest najczęściej dekadencka, ponura, opresyjna. Świat zmierza w zgubnym kierunku i nie ma siły, by go uchronić, by zmienić jego bieg. Jesteśmy w stanie jedynie oddalić w czasie nieuchronną klęskę.
Co na to niewinny pan Hublot? Bohater animowanej krótkometrażówki Laurenta Witza i Alexandra Espigaresa całkowicie utknął w świecie maszyn. Już dawno przestał zastanawiać się co dzieje się wokół niego, czym albo kim jest. Wydaje się być niepotrzebnym nikomu trybikiem. Trochę wygląda jak człowiek, trochę jak on się porusza – ale w jego życie wdarła się już zabójcza cykliczność. Zmienił się w robota, na którego czole liczby odmierzają bieg myśli. Nad jego mieszkaniem dominuje całkowicie zindustrializowana przestrzeń – miasto przyszłości: brzydkie, brudne i anonimowe. Świat natury pomieszał się ze światem techniki, granica między nimi już nie istnieje. W pędzie technologicznego rozwoju gdzieś umknęło to, co naprawdę jest ważne i dla człowieka konstytutywne. Przyczyną do działania, do zmian przestała być zwyczajna ludzka potrzeba, ale bezmyślny mechaniczny cykl. Poranne śniadanie, nieustanne poprawianie wiszących na ścianie rodzinnych zdjęć i praca stały się jedynie pozą, którą każdego dnia trzeba rutynowo powtarzać. Wszystko zgodnie, według i dla Zegara. Jedynie dla beznadziejnego, bezcelowego poczucia punktualności. W sytuacji, gdy nikt go nie goni, nie potrzebuje.
Pan Hublot zbudzi się jednak i otrząśnie. Przejrzy na oczy. Pojawią się zbawienne przeszkody i problemy– najpierw techniczne (źle działające światło), potem etyczne (cierpiący, bezdomny pies) – a zaraz za nimi inicjatywa. Hublot poczuje, że jednak żyje. W końcu odezwie się w nim sumienie i współczucie. Laurent Witz daje nam receptę na szczęśliwe życie. Robi to niezwykle wdzięcznie i przekonująco: za pomocą najprostszych emocji, bez ekstrawagancji, eksperymentów i spektaklu. W morzu epickich, wysokobudżetowych produkcji science-fiction pojawił się mały francuski film. Brawa należą się Amerykańskiej Akademii, za to że go dostrzegła, wyłowiła i nagrodziła. Dzięki temu dłużej przetrwa w towarzystwie mocnej konkurencji.
Warto poświęcić dziesięć minut na tę bezpretensjonalną przypowieść i odejść na moment od mainstreamu, narracji dyktowanych przez ogromne filmowe studia. Twórcy Mr Hublot nie budują przed nami wielopłaszczyznowego, rozbudowanego i kompletnego świata. Koncentrują się jedynie na drobnym jego elemencie, detalu całego universum. Jednak przemiana pana Hublot – ten jednostkowy tryumf – jest znacznie bardziej budujący niż choćby heroiczna, rozpisana na trylogię, misja Neo.