MONUMENT ku czci rozpadu realizmu
Grupa uczniów szkoły hotelarskiej jedzie na praktyki. Na miejscu despotyczna menadżerka wyjaśnia, że oczekuje od nich pełnego posłuszeństwa, a najmniejszy sprzeciw oznacza brak zaliczenia. Nie będzie też miejsca na indywidualność – wszyscy dostają identyczne mundurki i plakietki z imionami: Ania dla dziewcząt, Paweł dla chłopców. Zajęć związanych z prowadzeniem ośrodka będzie dużo, a poza swoimi godzinami pracy praktykanci będą wykonywać dodatkowe czynności na życzenie gości. Obowiązki wykonywane są w małych grupach lub pojedynczo, a każdy jest przypisany na stałe do swojego zadania. Jedne Anie sprzątają pokoje, drugie pracują w kuchni, za pralnię odpowiada dwóch Pawłów. Reszta pracuje w SPA, pomaga przy śmieciach i wieczorami czyści tajemniczy betonowy blok pod lasem. Rutyna związana z pracą w ośrodku sprawia, że kolejne dni wyglądają tak samo, a bohaterowie coraz mocniej przesiąkają niepokojącą atmosferą hotelu, który zaczyna wpływać na ich zachowanie.
Im bliżej końca filmu, tym mniej jest fabularny, a bardziej emocjonalny. Praktykanci na początku są szkoleni, by pracować jak roboty, zuniformizowani do granic, bez własnych imion i cech indywidualnych. Im dłużej poświęcają się hotelowi, tym bardziej się odczłowieczają. Pod tym względem Monument ma w sobie coś z High-Rise Bena Wheatleya, gdzie w jednej z symbolicznych scen bohater nagrywał na magnetofon siebie wymawiającego swoje nazwisko, za każdym razem coraz mniej wyraźnie, aż słowa przeszły w bełkot. W filmie Jagody Szelc w pewnym momencie bohaterom łatwiej jest porozumiewać się pantomimą niż słowami. W miarę rozwoju wydarzeń Monument nabiera coraz więcej cech performance’u, który w jakiś przewrotny sposób wydaje się naturalną kontynuacją wydarzeń w filmie. Jego kulminacja przypomina pogański rytuał lub przekazujący wewnętrzne emocje przez spontaniczny ruch japoński taniec butoh.
Niepokojąca, tajemnicza siła popycha bohaterów Monumentu coraz bliżej ich osobistych granic, które w pewnym momencie zacierają się zupełnie, a młodzi praktykanci stają się naprawdę wolni. Ich otoczenie zaczyna być czymś więcej, niż się na początku wydaje. Betonowy blok pod lasem, sterta śmieci za hotelem, piwnica pod schodami, zaniedbane SPA – każde miejsce nabiera nowych znaczeń i kontekstów. Co najlepsze, Jagoda Szelc nie wskazuje, które skojarzenia są trafne. Przeciwnie – mnoży pytania przez cały film, a jego zakończenie odpowiada tylko na niektóre, pozostawiając białe plamy. Po seansie zamiast (lub poza) katharsis niektórzy widzowie poczują się zdezorientowani tą niejednoznacznością. Opowiadana historia dość szybko zaczyna się rozpadać, a to może wytrącić część kinomanów ze strefy komfortu, gdzie fabuła ma początek, środek i koniec. Prawdopodobnie najlepiej bawić się będą ci, którzy szukają w kinie czegoś nowego i autentycznego, gdzie schematów się nie powiela, tylko przetwarza w sposób dotąd niespotykany. Warto iść na Monument z otwartym umysłem i bez zakładania z góry, jaki będzie – wtedy najbardziej zaskoczy i pobudzi.
To film dyplomowy zrobiony przez studentów. Realizowali go ludzie ze stosunkowo niedużym doświadczeniem, w dodatku musieli pracować tak, by zmieścić się w formalnej ramie narzuconej przez uczelnię. W związku z tym ktoś mógłby pomyśleć, że należy traktować Monument ulgowo, jako zwykłą pracę na zaliczenie. Takie rozumowanie nie ma racji bytu. Pod względem działania na podświadomość i emocje widza Jagoda Szelc nadaje na częstotliwościach pomiędzy Larsem von Trierem a Davidem Lynchem. Monument to film tak wysokiej jakości, że twórcom niejednej polskiej superprodukcji powinno być po prostu wstyd.