Miles Davis i ja. Jaki Miles Davis?
Być może to staroświecki pogląd, ale uważam, że biografia powinna dotyczyć wyjątkowego człowieka. Tak, żeby film był niepowtarzalny – nie ma możliwości, żeby podmienić tego bohatera na kogoś innego. W przypadku Miles Davis i ja bohaterem jest, rzecz jasna, Miles Davis, wybitny muzyk jazzowy. Z zekranizowaniem jego życia zmierzył się Don Cheadle, który został równocześnie odtwórcą głównej roli, scenarzystą oraz reżyserem; film właśnie ukazał się w polskich kinach.
Gdy poznajemy Davisa, siedzi w swoim mieszkaniu przed telewizorem, grzebiąc po kieszeniach w poszukiwaniu kokainy. W pewnym momencie rozlega się dzwonek do drzwi, za którymi stoi nachalny dziennikarz Dave Braden (Ewan McGregor), chcący przeprowadzić z Davisem wywiad. Od tego momentu Cheadle rzuca nas w wir akcji: rozpoczynają się zatem wędrówki po dilerach narkotyków, pościgi, wymachiwania pistoletami, strzelaniny – no wiecie, typowe elementy biografii muzyka jazzowego.
Natrząsam się trochę, ale Cheadle zrezygnował z biograficznej konwencji „od kołyski aż po grób” i z całego życia Davisa wyciągnął jedynie kilka dni z końca jego pięcioletniej przerwy od komponowania. Skalę mikro trzeba stosować umiejętnie – doskonale poradzili sobie z tym na przykład Iain Forsyth i Jane Pollard, którzy nakręcili 20 000 dni na Ziemi o jednym dniu z życia Nicka Cave’a – tutaj natomiast rezultat jest taki, że z biografii zrobił się bardziej film sensacyjny, w którym główny bohater gra na dowolnym instrumencie, ale teraz akurat ma problem z weną. Gdyby zamienić Milesa Davisa na jakiegokolwiek innego muzyka, film nie wymagałby właściwie żadnych przeróbek.
No dobrze, film sensacyjny zamiast biografii, w porządku – nie to, czego się spodziewałam, ale też przecież mogłoby być niezłe?… Nie, jednak nie, bo produkcja wygląda tak, jakby Cheadle’owi co jakiś czas się przypominało, że to ma być o czyimś życiu, a nie o broni palnej w czyimś życiu. Elementy romansu i kina akcji przeplatają się tutaj z momentami wypełnionymi zadumą, kiedy bohaterowie po chwili milczenia wygłaszają kwestie, które w zamierzeniu miały być chyba głęboko filozoficzne. W rezultacie film nadal nie jest biografią, ale nie jest także dobrą rozrywką.
Owszem, Cheadle podjął próbę zbudowania odpowiedniej atmosfery – bohaterowie palą na potęgę, sporo przeklinają, w pomieszczeniach wiszą najróżniejsze płyty, na przykład Boba Dylana („Oh, the tiiiiiiiiimes, they are aaa-chaaaaaaangin’…”), można także usłyszeć So What z Kind of Blue. Ale to wszystko stanowi wyłącznie tło opowiadanej historii, a nie jej pierwszy plan – co wydaje mi się skandalicznym niedopatrzeniem przy biografii jakiegokolwiek muzyka, a co dopiero takiej legendy jak Miles Davis. Z tej produkcji mógł wyjść naprawdę bardzo klimatyczny film, zwracający uwagę widza fenomenalną muzyką i intrygującymi zdjęciami wypełnionymi dymem papierosowym, ale niestety jest przezroczysty – to znakomity przedstawiciel kina stylu zerowego. W rezultacie mimo olbrzymiego potencjału, do którego mogły się dołożyć jeszcze lata siedemdziesiąte, jazz, zapach alkoholu i smak heroiny, film żadnego specyficznego klimatu w ogóle nie ma.
Tytuł w swoim oryginalnym brzmieniu – Miles Ahead – nie tylko nawiązuje do znakomitej płyty muzyka (Miles Ahead z 1957 roku), ale także w mniej lub bardziej swobodnym tłumaczeniu („mile do pokonania”) sugeruje pewną metaforyczną drogę. Polski przekład jest tradycyjnie chybiony, ale właściwie Miles Ahead nie do końca oddaje prawdziwą naturę tej produkcji i bardziej adekwatny byłby Miles Davis and Don Cheadle. Film sprawia wrażenie, jakby Cheadle wybrał sobie różne rzeczy, które go interesowały, i posklejał je w jedną całość. Chciał przy produkcji być odpowiedzialny za zbyt wiele rzeczy i rezultat wyszedł mu niespójny. Don Cheadle ma wciąż wiele mil do pokonania na drodze do bycia dobrym reżyserem lub scenarzystą.
Miles Davis i ja to dzieło ani złe, ani wybitne. Jego największa wada to fakt, że wbrew zapowiedziom nie mówi nam nic o Milesie Davisie. Nie można tej produkcji jednoznacznie skreślić, bo nic tu nie jest jednoznacznie złe – aktorstwo do przyjęcia, reżyseria do przyjęcia, scenariusz do przyjęcia. Ale tylko tyle – do przyjęcia. Pod koniec filmu w radiu spiker mówi, że „to o tej płycie [Kind of Blue] będzie się wciąż mówić za tysiąc lat, to właśnie ją będziecie ratować z płonącego budynku”. I to prawda, jeśli chodzi o twórczość Milesa Davisa, nie dotyczy to jednak z pewnością tego filmu. Pierwsza filmowa biografia tego fascynującego muzyka jest po prostu nijaka. A jak świat długi i szeroki, nie ma chyba gorszej obelgi.