MEAN GIRLS. Plastic is (not always) fantastic [RECENZJA]
Uwielbiam „Mean Girls” i uwielbiam musicale. Z nadzieją i zainteresowaniem przyjąłem więc informację o powstaniu filmu na bazie musicalu opartego na dziele Marka Watersa z 2004 roku. Czy jednak z połączenia tych dwóch rzeczy wyszło coś dobrego? Sprawdzam.
Powstanie nowej wersji Wrednych dziewczyn to popkultura w pigułce. W tym znaczeniu, że oryginalny film zainspirował twórców do stworzenia scenicznej, musicalowej wersji, która okazała się niemałym hitem na Broadwayu w 2017 roku. Pomysł był zaskakujący, choć nie nowy, ale musical znalazł swoją grupę wiernych odbiorców. Sztuka odbiła się takim echem w pewnych kręgach, że ktoś w Hollywood wymyślił, że skoro żyjemy w erze remake’ów, rebootów i „duchowych kontynuacji”, to czemu nie zekranizować scenicznej wersji musicalu w formie filmu fabularnego? Także teraz, w 20 lat po premierze oryginalnego dzieła, które zapisało się złotymi zgłoskami w gatunku young adult oraz 7 lat od scenicznego debiutu tytułu, dostajemy nową wersję, uzupełnioną o występy muzyczne.
„Mean Girls” (2024): Piosenka jest dobra na wszystko
Nowe Wredne dziewczyny to dzieło dziwne i nierówne. Trailery, które skrzętnie ukrywały, że film jest musicalem, przestraszyły wielu widzów, którzy pytali: „po co nam nowa wersja kultowego filmu? Na dodatek taka, która nie dodaje nic nowego?”. Co ciekawe – i całkiem smutne – te głosy miały absolutną rację. Nowa wersja Mean Girls najgorsza jest bowiem w momentach, w których próbuje odtworzyć sekwencje z oryginalnego filmu, bez dodania im czegokolwiek od siebie. Co więcej – jest w tych momentach dość bezdusznym odtworzeniem znanych scen. Niby wszystko wygląda podobnie, ale pozbawione jest tego samego ładunku emocjonalnego, zaangażowania czy zwyczajniej wiarygodności znanej z filmu sprzed dwóch dekad. Zamiast serca, czuć tu jedynie zimną kalkulację.
Na szczęście nowe elementy, czyli większość wstawek musicalowych – już działa i wywołuje emocje. Potrafi też rozbawić, nawet jeśli w większości nie zachwyca pod względem muzycznym czy choreograficznym. Na szczęście kilka utworów (obie piosenki na imprezie Halloween (Sexy i Someone Gets Hurt) czy Revenge Party) wykorzystuje potencjał gatunku i rozbuchanej, pstrokatej inscenizacji, dając nam posmak potencjału, jaki drzemał w tym projekcie, gdyby zrobić go z większą pompą. Ba! Nie wiem nawet, czy Mean Girls nie byłyby lepsze, gdyby *cały* film był musicalem. Wstawki „mówione” są bowiem tak niedopieczone, że sprawiają wrażenie, jakby robione były na poczekaniu w czyimś garażu. I jasne – film „sprytnie” zaczyna się od sceny w garażu, w której Janis i Damien nagrywają filmik sugerujący, że cały film to ich wersja wydarzeń, ale niestety ten wytrych nie ratuje poziomu tego filmu.
Każda scena „mówiona” i każda postać jest jedynie cieniem tych, które z wypiekami oglądaliśmy przed dwoma dekadami. Nawet kontekst metatekstualny, który momentami próbuje wplątywać do historii autorka scenariusza Tina Fey, wypada blado. Użycie sformułowania „Thank you, next”, podczas świątecznego występu Plastics, powinno być inteligentnym mrugnięciem oka do widza, który wie, że Ariana Grande odtworzyła tę scenę w swoim szeroko komentowanym teledysku do piosenki o tym tytule. Sposób, w jaki uwaga zostaje rzucona przez bohatera, nie ewokuje jednak żadnych emocji i wypada dość blado. (No i co to znaczy, że *teledysk* Ariany Grande jest lepszym „remakiem” Mean Girls niż jego filmowa musicalowa wersja?). Na dodatek – jak to świadczy o musicalu, że najlepsza piosenka to ta, która nie wybrzmiewa z ust bohaterów w trakcie trwania akcji, a utwór, który pojawia się na napisach końcowych (Not My Fault)?
„Wredne dziewczyny”: oceniam film duetu Samantha Jayne i Arturo Perez Jr.
Gdy Wredne dziewczyny wchodziły do kin w 2004 roku, były powiewem świeżości – dziełem, które w umiejętny sposób bawiło się prawidłami kina młodzieżowego, uzupełniając je o nietypowy humor, świetne aktorstwo i kilka ikonicznych scen. Po dwóch dekadach zasługiwaliśmy na dzieło, które w równie umiejętny sposób będzie bawić się zmianami, jakie zaszły w gatunku i pokazywać, dlaczego Wredne dziewczyny są wciąż tak ważnym elementem kultury popularnej. Niestety – nowa wersja Mean Girls jest jak plastik – ładny i błyszczący, ale całkowicie pusty w środku.
Sceny musicalowe są niezłe, ale tylko kilka utworów naprawdę wykorzystuje potencjał drzemiący w tym pełnym wzniosłych emocji gatunku. Najlepiej wypada chyba inscenizacja Someone Gets Hurt, ciekawie bawiąca się światłem i cieniem, czy pstrokate do bólu zębów Revenge Party, w pełni korzystające z licznej obsady dalszego planu. Mam też wrażenie, że ten film mógłby się udać lepiej, gdyby ktoś inny napisał do niego scenariusz. Tina Fey dała nam bowiem świetny oryginał oraz tekst scenicznej wersji musicalowej, czemu więc nie zdecydowała się poprosić kogoś innego o dodatkowe uwagi, decydując się na tę filmową wersję historii? Snucie tej samej opowieści po raz trzeci nie może być prostym zadaniem, a patrząc po efektach, Fey nie do końca podołała zadaniu. Myślę, że gdyby ktoś inny sięgnął po ten materiał i podrasował go od strony musicalowej, wyszłoby z tego dzieło szczerze angażujące i zabawne. W obecnej wersji, niestety, pozostawia wiele do życzenia.
Nie skreślam jednak scenicznej wersji musicalu, a wręcz jestem ciekawy, jak mogła wypaść (ostatnio dotarła do mnie informacja, że jeden z polskich teatrów planuje swoją wersję sztuki), ale niestety filmowa wersja zwyczajnie mi nie podeszła. Mam wrażenie, że już lepiej po raz kolejny obejrzeć oryginał z 2004 roku, niż trwonić czas na tę nową, niedopieczoną wersję.
PS Jest miniscena po napisach, ale… widzieliście ją w zwiastunach!