MEAN CREEK (2004)
UWAGA NA SPOILERY!
Rocky ma już dość. Jego młodszy brat, Sam, jest bity przez szkolnego kolegę, aroganckiego grubasa imieniem George. Trzeba więc dać mu nauczkę. Martini, kolega Rocky’ego, układa misterny plan zemsty. Zaproszą chłopaka na łódkę i wtedy dokopią mu tak, że popamięta na całe życie. W wyprawie biorą również udział inny kumpel Rocky’ego, Clyde, i dziewczyna Sama, Millie. To ma być zwykły wygłup, zemsta za doznane krzywdy, za strup z boku głowy, za dawne porachunki. Ot, George po prostu wróci goły do domu i tyle. Nawet na dobre mu to wyjdzie – nauczy się czegoś od życia i może trochę schudnie…
Mean Creek jest jednym z lepszych filmów ostatniego roku w USA (polską premierę zapowiedziano na sierpień 2005). Nakręcony przez mało znanego, dopiero rozpoczynającego karierę, bardzo młodego reżysera Jacoba Aarona Estesa, okazał się “nowym Stań przy mnie” – opowieścią o dojrzewaniu na prowincji, bez słodkich słówek, uproszczeń i romantycznej muzyki. Bez upraszczania, to znaczy: bez podziału na kujonów i olewaczy, na rozsądnych i nastoletnich palantów, bez przekreślania danej postaci tylko dlatego, że w wieku 15 lat sięga po piwo. Obraz ten jest dowodem, że można nie iść na łatwiznę, że można ukazać nastolatków takimi, jakimi są naprawdę. Mean Creek w ciągu dziewięćdziesięciu minut ukazuje epizod z życia sześcioosobowej grupki nastolatków – epizod, który zaważy na całym ich życiu. I robi to w sposób dotkliwy, bolesny, zapadający w pamięć. Już widzę gorliwego pedagoga szkolnego, który z maksymalnym wytrzeszczem oczu ogląda film Estesa, przysięgając, że “jego uczniowie tacy nie są”. A właśnie że są, bo Mean Creek może się równie dobrze rozgrywać w Stanach, jak i w Polsce.
Ostatecznie fabuła okazuje się jedynie pretekstem do ukazania sześciu (później pięciu) różnych osobowości, które dopiero się kształtują, ale mogą ulec zachwianiu w związku z dramatycznymi wydarzeniami na rzece. Bez głupich retrospekcji, bez nudnawych dialogów czy nadętych rozważań o śmierci, daje nam pełen obraz życia tych “dużych dzieci”. Refleksja gdzieś tam jest, ale głębiej, schowana w twarzach nastoletnich aktorów, gdzieś pomiędzy przekleństwami, kpinami, docinkami, uśmieszkami. Język, którym posługują się bohaterowie, to język codzienności, gdzie różne rzeczy są “zajebiste”, a nie “cudowne” – w cenzurę bawić się nie będziemy, bo jest to bezcelowe.
Mean Creek nie ma ambicji związanych z wykreowaniem nieletnich bohaterów, którzy przełamują swoje uprzedzenia i wracają do domu ze śpiewem na ustach. Gdzie tam. Właściwie to nawet nie próbuje tłumaczyć pewnych zachowań – dusza człowieka jest zbyt skomplikowana, by ją ‘tak sobie’ rozgryźć. Oczywiście z różnych sytuacji i dialogów dowiadujemy się o rodzinie Marty’ego, o kompleksach Clyde’a i problemach George’a. Ale nie w sposób nachalny, bez płaczliwych wyznań. Przy okazji. Obserwujemy bohaterów jako siódma osoba na łódce, czujemy się tak, jakbyśmy byli tam razem z nimi. Oni też nie wiedzą wszystkiego o sobie…
I przyjacielską wyprawę na łódce niszczy tragedia. George wpada do wody, popchnięty niechcący przez Rocky’ego, który rzuca się, by powstrzymać Martiniego przed wybuchem gniewu. Kilka chwil: krzyki, uderzenia, grube ciało chłopaka przez jakąś chwilę unosi się na wodzie, a potem znika. Obserwujemy nagranie z jego kamery video. Jeszcze chwila i zapada ciężka cisza. Najważniejszą rzeczą w Mean Creek jest to, że praktycznie nie mamy tu gwiazd. Estes musiał się nieźle wysilić, by skompletować tak dużą nastoletnią obsadę. Ale nie pomylił się. Wybrał młodych, bardzo utalentowanych aktorów, którzy wywiązali się ze swojego obowiązku w sposób rewelacyjny. Bez nich całe przedsięwzięcie posypałoby się jak domek z kart. Kreują oni swoje postaci subtelnie, ale jednocześnie z wyczuciem. Estes każdemu z nich daje swoje pięć minut. To zwykłe dzieciaki, które śmieją się z wulgarnych kawałów i rzucają przekleństwami, jednak jest w nich coś niezwykłego. Może dlatego, że każde jest inne. Powoli obnażają swoje dusze, bezczelny Marty przestaje być taki bezczelny, rozsądna Millie nie myśli już tak trzeźwo, a Clyde, od początku patrzący sceptycznie na cały projekt, zaczyna kombinować, jak tu się z tarapatów wydostać.
MARTINI (SCOTT MECHLOWICZ) – chyba najciekawsza rola w całym filmie. To śmiały, 18-, może 19-letni chłopak, który nie zważa na pozory. Ma gdzieś to, co inni o nim myślą. Zmaga się z problemami w domu: ojciec, pijak, popełnił samobójstwo, brat go leje, a o matce lepiej nie wspominać. “Jestem facetem, który zawsze doprowadza do końca to, co zaplanował”, twierdzi. To silna osobowość, nieprzejednany, twardy młody człowiek. Chce się wyrwać spod kontroli, bywa drażliwy, chwilami wręcz chamski. Scott Mechlowicz zagrał go niejednoznacznie i ciekawie, przemawiając do widza w sposób: “i tak mnie nie rozszyfrujesz”. Martini jest postacią dynamiczną, a w finale Estes nadaje mu nieco tragiczny rys chłopaka, który czuje, że przegrywa życie.
ROCKY (TREVOR MORGAN) – normalny nastolatek, ale i troskliwy starszy brat. Martwi się o Sama, chce pomścić jego upokorzenie. Ale nie robi tego jedynie z chęci wyżycia się na nieznośnym grubasie. Chodzi mu przede wszystkim o brata – z jego zdaniem liczy się najbardziej. Nazywany przez Marty’ego “tchórzem” i “ciotą”, nadal robi swoje. Trevor Morgan, doświadczony aktor dziecięcy (zagrał w kilkunastu filmach i serialach, między innymi w Domie Glassów, Patriocie, trzeciej części Jurassic Park i prześladował Haleya Joela Osmenta w Szóstym zmyśle), idealnie wszedł w rolę dojrzałego chłopaka, który do końca czuje się odpowiedzialny za śmierć George’a.
CLYDE (RYAN KELLEY) – chłopak wychowywany przez dwóch “tatusiów”. Subtelny, najstaranniej ubrany, nie pali trawki, uważnie waży słowa. Od początku przeczuwa, że komuś powinie się noga. Zgadza się, że George’owi trzeba dać nauczkę, ale żeby od razu go wrzucać do wody? W każdej grupie znajduje się ‘umysł’, czyli ktoś rozsądny, emanujący spokojem. W Mean Creek takim kimś jest właśnie Clyde. Ryan Kelley świetnie poradził sobie z tą postacią. Jako najbardziej nieśmiały, wypowiada najmniej kwestii, jednak gdy już się pojawia, gra po prostu bezbłędnie.
SAM (RORY CULKIN) – 13-latek, który (typowe) “chciałby być większy”. Drobny i nieśmiały, jest notorycznie zaczepiany przez George’a. Na początku podchodzi do planu zemsty z rezerwą, a potem, gdy George okazuje się całkiem miłym chłopakiem, zaczyna żałować swojej decyzji. Chce wszystko odwołać, czuje się winny – czuje się mordercą, chociaż przecież nie miał złych zamiarów. Rory Culkin, brat Macaulaya Culkina i coraz bardziej znanego Kierana, okazuje się naprawdę utalentowanym aktorem, który ma, oprócz nazwiska, ciepły chłopięcy urok. Po bardzo dobrych rolach w Możesz na mnie liczyć i Znakach, znowu gra z lekkością i naturalnością.
GEORGE (JOSH PECK) – grubas. Poznajemy go, gdy ustawia na stoliku kamerę tak, by sfilmować siebie samego, rzucającego do kosza. Na początku wydaje się typowym obleśnym osiłkiem. Ale to tylko błędne złudzenie. To samotny chłopak z problemami psychicznymi i ciężką nadwagą, kompleksami i własnym światem. Nie brakuje mu pieniędzy i gadżetów, ale od kiedy to zabawki szczęście dziecku dają? Kręci dokument o swoim własnym życiu. Ponad wszystko chce zyskać przyjaciół, spontaniczną radością reaguje na zaproszenie Rocky’ego. Gdy jest w towarzystwie, mówi dużo i szybko, tak, jakby wolał zadławić się własnymi słowami niż pozwolić, by ktoś mu dokuczył. Bardzo wrażliwy. Wielowarstwowa rola Josha Pecka zapada głęboko w pamięć.
MILLIE (CARLY SCHROEDER) – jedyna dziewczyna na pokładzie. Niespecjalnie lubi takie wygłupy, jak wrzucanie grubych chłopaków do zimnej wody. To między innymi ze względu na nią Sam chce odwołać plan. Opowiada się za wyznaniem policji prawdy. Carly Schroeder gra zwyczajną nastolatkę, która z rozwagą patrzy na życie. Millie to postać bez ostrej gadki Marty’ego i bez nadwagi George’a, a jednak – przyciąga uwagę.
Mean Creek nie upraszcza i nie upiększa rzeczywistości. To film dla ludzi, którzy lubią prawdziwe historie, prawdziwych bohaterów i niezwykłość rzeczywistości. Tragiczny wymiar ludzkiego życia. Mamy tu kilkoro nieszczęśliwych dzieci z problemami, wspaniałe kreacje młodych aktorów, znakomite zdjęcia i wyważoną muzykę. Bez dramatycznych tonów. Po śmierci George’a robi się ciemniej i ciszej. Właśnie ktoś odszedł. Odszedł przez nas. Cośmy zrobili? Ta historia mogła wydarzyć się równie dobrze w Stanach, jak i w Polsce. Codziennie dochodzi do takich tragedii. Estes opowiada po prostu zwyczajną historię wyrwaną z szarości. I robi to w dobitny, przejmujący sposób. Film ten mówi o podróży od krótkowzroczności i lekkomyślności ku odpowiedzialności i dorosłości. Bez fajerwerków, za to z prawdziwą duszą.
Tekst z archiwum film.org.pl (18.05.2005).