Matterhorn
Normy kultury wchłonięte przez każdą jednostkę w początkowej fazie jej przystosowywania się do życia w określonym społeczeństwie, przypominają słynne okulary pana Hilarego. Im więcej lat na karku, tym trudniej jest je zauważyć, tym bardziej stają się nieodłączną częścią nas samych i to dzięki nim postrzegamy świat w taki, a nie inny sposób. Obce okulary często uwierają, nie leżą jak trzeba i przede wszystkim, gdy są źle dopasowane, utrudniają percepcję rzeczywistości zniekształcając jej obraz. Nie chcemy obcych okularów, a tym bardziej nie chcemy być całkowicie pozbawieni tych symbolicznych ram, przez które postrzegamy otaczający nas świat. Toteż kiedy w ustanowionym porządku pojawia się obcy (wraz ze swoimi dziwacznymi okularami), dotychczasowe poczucie bezpieczeństwa znika. Obcy budzi lęk, niszczy wizję świata stworzoną przez członków danej społeczności, zaczyna odkrywać to co nieznane bądź stanowiące temat tabu, a jeśli nieznane, a tym bardziej sprzeczne i kolidujące z wpojonymi dotychczas normami, to rzecz jasna złe. Zasada binarności. Góra-dół. Dobro-zło. I tak dalej, i tak dalej.
Jak nie trudno się domyśleć, z podobną sytuacją mamy do czynienia w filmie Matterhorn, debiucie reżyserskim Diederika Ebbinge’a. Choć jest to obszar tematyczny eksploatowany do granic możliwości w historii kina, wciąż jednak budzi zainteresowanie i nadal stanowi świetną bazę wyjściową do rozważań na temat ludzkiej natury. Szkoda jednak, że w opowieści, która ma jak się domyślam wyjść poza wpajane nam przez wieki stereotypy, reżyser wpada w kolejne, otoczone naiwną poprawnością polityczną schematy.
Theo (René van ‘t Hof ) – wielki Inny, głupiec, mający za nic powszechne normy kulturowe (choć należy wspomnieć, że jego zachowanie nie jest świadomą kontestacją przyjętych schematów, a jedynie reakcją post-wypadkową, niezależną od woli i świadomości bohatera) niespodziewanie pojawia się w hermetycznej, protestanckiej społeczności, wywołując tym samym powszechny lęk wśród jej członków. Jedynie Fred (Ton Kas) postanawia poznać bliżej nieznajomego, przygarniając go pod swój dach i wypełniając jednocześnie ważne doktryny religijne o miłości do bliźnich i pomocy chorym oraz przybyszom. Nie można jednak uznać, że jest to przejaw miłosiernej, całkowicie bezinteresownej natury bohatera. To kolejna próba dopasowania się w schemat stworzony przez przedstawicieli kościoła, którzy wykorzystując swoją silną pozycję w tamtejszej społeczności, ustanawiają prawa wedle których należy postępować, aby nie zostać ofiarą lokalnego ostracyzmu. Fred nie okazuje współczucia i wcale nie chce poznać swojego gościa. Już na wstępie narzuca mu swój porządek dnia i zasady panujące w jego domu od wielu lat. Wprowadza hierarchizację w ich relacjach wyraźnie ustanawiając swoją dominującą pozycję. Mężczyzna nareszcie znajduje lekarstwo na doskwierającą mu samotność i zgorzkniałość oraz przede wszystkim obiekt, na który może przelać wewnętrzną frustrację. Ponadto, ten idiotycznie zachowujący się przybysz dzięki swoim zdolnościom naśladowania mowy zwierząt, jest w stanie zasilić portfel Freda dodatkową gotówką dzięki występom na dziecięcych uroczystościach. Czy można więc chcieć czegoś więcej?
Reżyser opowiada zaprezentowaną historię w sposób lekki i niepozbawiony ironii. Nie brakuje również humorystycznych dialogów. Jednak wciąż zastanawiam się dlaczego zaprezentowana opowieść tak usilnie próbuje wpasować się w ramy baśni z klasycznym schematem fabularnym – zły pan poznaje dobrego głupca, łączy ich wyjątkowa więź i nagle zły pan, staje się dobrym panem, zmieniając swoje dotychczasowe usposobienie. Mało tego, w tę wszystkim nam znaną układankę zostaje wpleciony wątek homoseksualny, ukazujący problemy relacji heteroseksualny ojciec-homoseksualny syn w sposób naiwny i wybitnie spłycony, co zostaje skumulowane w ostatniej scenie. O rzetelnym umotywowaniu irracjonalnej i natychmiastowej eksplozji czułości przybysza do swojego nowego „opiekuna”, również możemy zapomnieć.
Pełen sprzeczności sposób prowadzenia narracji odzwierciedla reżyserską „świeżość” i niepewność w wyborze określonego rozwiązania. Ebbinge wybierając drogę, w którą ma zamiar wkroczyć jako autor dzieła filmowego, próbuje jednocześnie obrać dwie ścieżki, wciąż przeskakując z jednej na drugą i nie eksplorując wystarczająco żadnej z nich. Patos związany z odrzuceniem homoseksualnego syna przez głównego bohatera, próbuje zmieszać się z pełnym dystansu i niepozbawionym humorystycznych sytuacji obrazem lokalnej społeczności zamkniętej w odwiecznych stereotypach i mitach. O ile początkowe sceny pełne są groteskowej wizji świata, o tyle zakończenie i końcowe sekwencje, zmieniają tonację opowiadania filmowego poprzez nadmierną eskalację sentymentalizmu oraz niepotrzebną ckliwość. Nie wymagam od debiutanta solondzowskiego kunsztu łączenia groteski z ważnymi tematami z socjologicznego punktu widzenia, nie mniej zaprezentowana na początku filmu forma podana w przystępny, niepozbawiony inteligentnego humoru sposób zapowiada się ciekawie i obiecująco.
Nie twierdzę jednak, że nie warto śledzić dalszych poczynań Ebbinge’a, ponieważ iskierki potencjału pobłyskują dość wyraźnie. Liczę, że ascetyczne środki wyrazu i minimalizm formalny, których namiastkę mogliśmy zauważyć w jego pierwszym dziele, staną się autorskim znakiem rozpoznawczym reżysera, a Matterhorn uznaję za artystyczną „rozgrzewkę”.