Masz talent
Brytyjski realizm społeczny jest jednym z bardziej charakterystycznych nurtów w kinie (choć trzeba przyznać, że obecnie już nie tak znaczącym). Ascetyczna forma często naśladująca paradokument łączy się z wizerunkami bohaterów, których życie jest zwyczajne, proste i monotonne. Filmy Mike’a Leigh czy Lindsaya Andersona obrazują codzienność rodzin robotników i przedstawicieli niższej klasy średniej, którzy wegetują pośród podobnych sobie ludzi, nie będąc zagrożeni ubóstwem i nie spodziewają się również awansu. Nie spotkamy tu naukowców, artystów, dziennikarzy czy biznesmenów.
Z tego nurtu wywodzi się poniekąd Masz talent. Dostajemy portret robotniczego miasta, którego mieszkańcy żyją zgodnie z rytmem wyznaczanym przez hutę – miejsca, gdzie pracują wszyscy dorośli mężczyźni i do którego wszyscy młodzi muszą w końcu trafić.
Z tego otoczenie pragnie wyrwać się Paul Potts (James Corden). Ponieważ on żyje w świecie muzyki i śpiewu. Całkowicie nie pasuje do miejsca i ludzi, wśród których mieszka. Jest pośmiewiskiem dla rówieśników i wstydem dla ojca. Determinacja Paula w końcu zaczyna jednak przynosić skutki. Agresywne otoczenie nie gasi w nim pasji, ale wzmacnia go, utwierdza w dążeniu do celu. Po każdym nokaucie powstaje jeszcze silniejszy. W końcu zostaje przyjęty do szkoły muzycznej w Wenecji, zaczyna zdobywać przyjaciół, znajduje ukochaną. Pojawią się problemy ze zdrowiem i chwila zwątpienia. Standard. Klisze znane od dekad. Niestety Masz talent wypełnia fabularny schemat już wielokrotnie ogrywany, w którym trudno o jakąkolwiek innowacyjność. Nawet gdy ktoś się bardzo stara.
Oczywiście wiadomo jak wszystko się skończy. Przecież to film o „zwycięzcy programu Masz Talent”. Nieważne, przez jakie tragedie Paul przejdzie, ani przez minutę filmu nie sposób wątpić w to, że sukces jest mu pisany. Twórcy starają się ciągle naszemu bohaterowi utrudnić życie, podnieść poprzeczkę, wzruszyć i zaangażować widza. Temu niestety nie pomaga zbyt częsty humor, który odbiera filmowi Frankela dramatyczny ciężar – wynika to jednak z braku pomysłu na tę historię, z braku jakiegoś charakterystycznego sznytu. Wydaje mi się, że miejscami ta opowieść wymyka się reżyserowi spod kontroli, uciekając co jakiś czas w slapstick, innym razem w kicz. Frankel nie potrafił utrzymać swojego filmu w jednej tonacji. Masz Talent jest obrazem niekonsekwentnym – reżyser chciał w nim umieścić brytyjski realizm rodem z Mike’a Leigh oraz baśń i amerykańską komedię romantyczną. Zbyt często te konwencje się ze sobą kłócą. Dostajemy w efekcie film irytująco niespójny.
Pierwsza połowa filmu jest jednak niezwykle obiecująca – tej na pewno warto bronić. Opowieść zachowuje gatunkową równowagę a twórcy wykazują się pomysłowością w prowadzeniu narracji – przypominającej trochę tę z Forresta Gumpa. Wyróżniają się również nadspodziewanie sprawnie napisane dialogi, których słucha się z przyjemnością. Ciekawie portretują postaci, pojedyncze rozmowy pełne są inteligentnych ripost i przekonywujących, niebanalnych wniosków. Zackham nie skupia się jedynie na rzucaniu pod nogi Paula kolejnych kłód utrudniających osiągnięcie wymarzonego celu. Czasami się zatrzymuje, by dać bohaterom porozmawiać. Dialogi, które napisał mają w sobie lekkość, urok i zadziorność, nie przestając być jednocześnie prawdziwymi. To zasługa dobrych ról aktorskich, szczególnie pary rodziców Paula (przebojowi Julie Walters i Colm Meaney).
Jestem daleki od tego, by odradzać seans Masz talent. Jest to przyjemny i niezobowiązujący film, momentami lepiej niż poprawnie napisany. Choć tak naprawdę nie wiem, dla kogo on powstał. Fani Pottsa (są tu u nas jacyś?) nie będą mogli być zadowoleni tą biografią bo chyba zbyt daleko ucieka w realizm magiczny i staje się nieprawdopodobna. Natomiast widzowie, dla których ten piosenkarz jest obojętny, z podobnym podobnym dystansem potraktują również film. Mi raczej bliżej jest do drugiej grupy. Generalnie szkoda – bo mógł to być dużo lepszy obraz.